Nadejście wiosny wydało mi się odpowiednim momentem, żeby dokonać kilku napraw w mieszkaniu. Nie jestem biegłym majsterkowiczem, a tym bardziej nie można mnie nazwać złotą rączką, niemniej pomyślałem, że odpowiednio wyposażony będę w stanie przeprowadzić serię potrzebnych remoncików. Poszedłem więc do marketu budowlanego po narzędzia.
Krążąc wśród wąskich i długich sklepowych alejek niczym samotny gondolier po weneckich kanałach, zrozumiałem, że nie będę w stanie dokonać trafnego wyboru spośród setek tysięcy młotków, śrubokrętów, kluczy, cążków i innych utensyliów, których nazw nawet nie znałem, a w których bezwzględną nieodzowność nie śmiałem wątpić. Potrzebowałem rozwiązania gotowego – skrzynki z narzędziami. Po kwadransie dalszej żeglugi rzeczywiście znalazłem kącik, gdzie takie skrzynki czekały na swoich amatorów. Pochyliłem się nad nimi, studiując ceny, zawartość oraz ogólne wrażenie, jakie robiły.
Nie byłem w stanie podjąć decyzji. Każda skrzynka miała jakiś mankament. Jedna otwierała się krzywo, inna klekotała, jeszcze inna pachniała w sposób, który nie wiem czemu przypominał mi mgliście pewną nieudaną wycieczkę. Nie mogąc dokonać wyboru, zacząłem cicho szlochać, ale po kilku minutach uspokoiłem się i poprosiłem o pomoc osobę z obsługi. Po rytualnym zastrzeżeniu, że nie powinna mi pomagać, ponieważ jest z innego działu, zdecydowała się ona uczynić dla mnie wyjątek. Stwierdziła, że jest na stanie jeszcze jedna skrzynia z narzędziami, ale zazwyczaj nie oferują jej klientom.
– Co jest z nią nie tak? – zapytałem.
– No właśnie nic. Ona jest doskonała.
Osoba z obsługi przywiozła mi tę skrzynię na wózku, choć nie była ciężka. Nie była też lekka. Właściwie była idealna i pod względem wagi, i pod każdym innym. Wieko otwierało się bez wysiłku, stawiając zarazem miły dla ręki opór. W środku narzędzia ułożone były w sposób przemyślany, nienachalnie asymetryczny. Prawdziwe dzieło sztuki.
Otarłem łzy i z wdzięcznym uśmiechem spojrzałem na osobę z obsługi. Zorientowałem się wówczas, że to nie jeden człowiek, ale dwoje ludzi mi pomagało – mężczyzna i kobieta, co zresztą nie ma żadnego znaczenia dla tej historii.
Podziękowałem, kupiłem i wróciłem do domu.
Postawiłem skrzynię w salonie, bo zasługiwała na honorowe miejsce. Emanowała czymś – jakby blaskiem. A może był to dźwięk? Biła od niej nieuchwytna wibracja, która przepełniała mnie spokojem. Z taką skrzynią żaden remont nie mógł się nie udać.
Pierwsza na mojej liście napraw była klamka szafki kuchennej, przy której poluzowała się śrubka. Otworzyłem skrzynię. Blask (lub może dźwięk?) stał się jeszcze bardziej harmonijny i słodki. Wybrałem odpowiedni śrubokręt i wyciągnąłem go z doskonale dopasowanej przegródki.
Ale gdy już trzymałem narzędzie w ręce, cały zapał ze mnie uszedł. Poczułem się jak w filmie, w którym ktoś wyłączył muzykę – niby wszystko było na swoim miejscu, ale czegoś brakowało.
Zaraz zorientowałem się, o co chodzi: to skrzynka, kiedy wyjąłem z niej śrubokręt, przestała emanować tym swoim blaskodźwiękiem. Od razu odłożyłem narzędzie do środka i – na szczęście – cudowna wibracja powróciła, łagodnie wypełniając sobą cały pokój i mnie w tym pokoju.
Tyle miesięcy żyłem z poluzowaną śrubką – i jakoś żyję. Co mi to właściwie przeszkadza?