
Cisza nagle pękła, rozłupana przez ogłuszające dudnienie. Niebo przesłonił cień. Wszyscy struchleli. Ogromna, potężna postać stanęła pośrodku ich świata, gotowa zniszczyć ich rzeczywistość. Czas na chwilę zamarł.
Przez chwilę nie wierzyli, nie chcieli uwierzyć, ale świadectwo tego, co właśnie się wydarzyło, trwało tuż przed nimi, górując nad ich domem.
Stało się. Wrócili.
Kapitan Ian Hemprey usiadł na krześle po turecku, wciskając kolana pod biurko. Sprawdzał kiedyś w archiwach, skąd wzięło się takie, a nie inne określenie tego stylu siedzenia. Za czasów szkolnych na lekcjach historii Ziemi zwykle przysypiał z nudów, więc informacja o tym, że jeszcze 250 lat temu istniał tam kraj zwany Turcją, była dla niego czymś nowym. Cóż, widać wiedzę zaczyna się doceniać z wiekiem.
Poruszył zdrętwiałymi stopami. Odkąd wrócił do MoonHaven, cierpiał na paskudne bóle stawów i nie mógł długo wysiedzieć w jednej pozycji. Kilka dni w ziemskiej grawitacji zrobiło swoje. Nawet te parę wizyt na deptaku grawitacyjnym o regulowanej sile ciążenia nie pomogło mu przywyknąć na powrót do tego dziwnego uczucia prawie-nieważkości. Na Ziemi czuł się za ciężki, tu za lekki. Jednak nie ma jak w domu.
Dom. Jego myśli odpłynęły do niedawno kupionego mieszkania na Marsie, takiego z prywatną komorą tytoniową. Od powrotu z misji miał cholerną ochotę zapalić, ale wprowadzone w zeszłym roku nowe obostrzenia zabraniały korzystania z wytworów tytoniowych w niemal wszystkich bazach na Księżycu. Szlag by ich trafił z tą fiksacją na punkcie zdrowego stylu życia. Czasem miał wrażenie, że tutaj w hierarchii potrzeb stało ono wyżej niż oddychanie.
Siedząca po drugiej stronie biurka oficer kontrwywiadu, major Sophie Keys, patrzyła na niego z wyczekiwaniem.
–