Jak poradzić sobie z tym, że umrzemy? Jak się tego nie bać? Stoicy mają sto i jedną odpowiedź… ale czy to jest odpowiedź na właściwe pytanie?
Śmierć to jeden z ważniejszych tematów – tak w życiu, jak i w filozofii. Niektórzy mówią, że filozofia wzięła się ze zdziwienia, inni jednak powiedzą, że źródłem wszelkiej filozofii jest właśnie uświadomienie sobie własnej śmiertelności. To śmierć popycha nas do metafizyki i do myślenia filozoficznego – gdybyśmy byli nieśmiertelni, to nikt by nie filozofował.
Nie do końca się zgadzam z tym ostatnim stwierdzeniem, jest jednak niewątpliwie prawdą, że śmierć jest wszechobecna w filozofii stoików. Jest przypominana, omawiana, analizowana z każdej strony. Faktycznie, można mieć wrażenie, że – jak głosi jeszcze inna mądrość – filozofowanie to ćwiczenie się w umieraniu. Ale jeżeli tak, to stoicy wychodzą z niego obronną ręką, bo podają naprawdę multum sposobów „radzenia sobie” z tym smutnym faktem, że umrzemy. Można by o nich napisać osobną książkę.
Najkrótszy przegląd mógłby wyglądać tak. Śmierci nie należy się bać, nie jest bowiem niczym nowym, umierali ludzie przed nami, umierać będą i po nas. Można nawet ją chwalić, bo zrównuje wszystkich ludzi – bogacz i biedak po śmierci będą tym samym. Bać się nie należy (mówiąc nieco przewrotnie), bo śmierć nas nie dotyczy: jest tylko momentem, który gdy przyjdzie, to cyk, już nas nie ma. Tego, co po śmierci, też się bać nie należy, bo nie ma sensu się bać czystego nieistnienia – śmierć przywraca nas po prostu do tego stanu, w jakim byliśmy przed urodzeniem. A absurdem byłoby przecież bać się, czy mieć żal do faktu, że nie istnieliśmy w czasach dinozaurów. Wreszcie, wedle najświętszej zasady stoickiej – nie należy się bać śmierci, bo nie zależy ona od nas.
Tę listę można by ciągnąć i zamienić w obszerną książkę. Ale… czy warto? Mocne i śmiałe stanowisko stoików względem śmierci może zachwycać młodych adeptów i przyciągać, choć, owszem, pomija jednak pewien istotny fakt. Otóż cały ten arsenał argumentów jest skierowany przeciwko śmierci… mojej własnej. Tutaj stoicy występują naprawdę ze wspaniałym orężem, który rozgania lęki o własną śmiertelność. Problem w tym, że im człowiek starszy, tym bardziej sobie uświadamia, że śmierć własna to właściwie betka i że my się jej już w punkcie wyjścia tak naprawdę nie boimy. Owszem, jeśli wyskoczy na mnie terrorysta z nożem, to zacznę się bać, ale to jest lęk biologiczny, sytuacyjny. Lęk w znaczeniu głębszym, egzystencjalnym, ten, który może sprawić, że budzimy się w nocy czy że nie możemy zasnąć, to nie jest tak naprawdę lęk o to, że to ja umrę… ale że umrą moi bliscy. Na to zaś poradzić jest dużo trudniej. Cała stoicka amunicja trafia tu w próżnię – owszem, będą jeszcze argumenty za tym, żeby tej śmierci w drugiej osobie się nie bać, ale to zestaw sposobów nieporównanie szczuplejszy i znacznie mniej przekonujący. I do tego tematu, niestety, będzie trzeba jeszcze wrócić.