
Nie polubiłybyśmy się z Susan Sontag. Podejrzewałam to od lat, jednak po lekturze wspomnień Sigrid Nunez Sempre Susan wiem to na pewno. Nie przepadam za ludźmi przesadnymi, a do takich z pewnością należała Sontag. Mniejsza jednak o moją sympatię do niej – ja tym bardziej działałabym jej na nerwy, skoro nie lubiła przewrażliwienia (z lubością podnosiła bluzkę, by pokazać blizny po mastektomii, nie akceptowała skrzywienia na ten widok).
Jak pisze o niej Nunez – „ludzie bez zbroi budzili w niej agresję”. I jeszcze: „Lgnęła do ludzi lubiących kontakt fizyczny, dotykanie i bycie dotykanym, wygadanych, lubiących wyznania i takich, przy których łatwo się otworzyć”. Cóż, właśnie straciłam resztki wątpliwości, na pewno by mnie nie polubiła.
To bolesna myśl, choć pewnie, nawet gdyby żyła dłużej, nigdy nie miałabym okazji jej poznać. Jednak twórczość Susan Sontag zawsze stanowiła ważny punkt na trasie mojego intelektualnego rozwoju. Podobnie jak większość czytelników, mówiąc o jej dorobku, mam na myśli nie powieści (co z pewnością by ją dodatkowo zirytowało, bo to powieść była polem jej największych ambicji), ale eseje, które uczą elastyczności myślenia i pokazują, jak w błyskotliwy sposób można wypunktować słabości i winy zachodniej kultury.
Najbardziej jestem jej wdzięczna za Chorobę jako metaforę i osobistą krucjatę, którą podjęła przeciwko stygmatyzacji chorych na nowotwór. Udowodniła, że nie tylko to, co nam się w życiu przytrafia, ale też sposób, w jaki się o tym mówi, ma na nas przemożny wpływ. Temat choroby nie opuszczał jej także w życiu – zachorowała na raka trzykrotnie. Do końca – zmarła w wieku 71 lat na białaczkę – sprzeciwiała się myśli, że mogłaby umrzeć. Jeśli