Nie polubiłybyśmy się z Susan Sontag. Podejrzewałam to od lat, jednak po lekturze wspomnień Sigrid Nunez Sempre Susan wiem to na pewno. Nie przepadam za ludźmi przesadnymi, a do takich z pewnością należała Sontag. Mniejsza jednak o moją sympatię do niej – ja tym bardziej działałabym jej na nerwy, skoro nie lubiła przewrażliwienia (z lubością podnosiła bluzkę, by pokazać blizny po mastektomii, nie akceptowała skrzywienia na ten widok).
Jak pisze o niej Nunez – „ludzie bez zbroi budzili w niej agresję”. I jeszcze: „Lgnęła do ludzi lubiących kontakt fizyczny, dotykanie i bycie dotykanym, wygadanych, lubiących wyznania i takich, przy których łatwo się otworzyć”. Cóż, właśnie straciłam resztki wątpliwości, na pewno by mnie nie polubiła.
To bolesna myśl, choć pewnie, nawet gdyby żyła dłużej, nigdy nie miałabym okazji jej poznać. Jednak twórczość Susan Sontag zawsze stanowiła ważny punkt na trasie mojego intelektualnego rozwoju. Podobnie jak większość czytelników, mówiąc o jej dorobku, mam na myśli nie powieści (co z pewnością by ją dodatkowo zirytowało, bo to powieść była polem jej największych ambicji), ale eseje, które uczą elastyczności myślenia i pokazują, jak w błyskotliwy sposób można wypunktować słabości i winy zachodniej kultury.
Najbardziej jestem jej wdzięczna za Chorobę jako metaforę i osobistą krucjatę, którą podjęła przeciwko stygmatyzacji chorych na nowotwór. Udowodniła, że nie tylko to, co nam się w życiu przytrafia, ale też sposób, w jaki się o tym mówi, ma na nas przemożny wpływ. Temat choroby nie opuszczał jej także w życiu – zachorowała na raka trzykrotnie. Do końca – zmarła w wieku 71 lat na białaczkę – sprzeciwiała się myśli, że mogłaby umrzeć. Jeśli wierzyć jej dziennikom, śmierci zaczęła się bać w wieku 13 lat (zaczęła wtedy nosić przy sobie Medytacje Marka Aureliusza mające dodać jej otuchy na wypadek nagłej śmierci). Z czasem strach przerodził się jednak w pogardę i niedowierzanie, że jej życie mogłoby się skończyć tak jak życie wszystkich innych.
Postawa buntu, żywej, prawdziwej agresji wobec śmierci wydaje mi się pomysłem na tyle fascynującym, że wciąż do niego wracam, jednak mam jeszcze jeden powód, by odczuwać wobec Sontag wdzięczność – otóż miała swój udział w rozwoju intelektualnym nie tylko pośrednio moim, ale przede wszystkim w rozwoju pisarskim jednej z moich ulubionych pisarek, Sigrid Nunez. Sontag należała do tego rodzaju ludzi, z którymi zetknięcie wywiera wpływ (uwielbiała wywierać wpływ!) na całe życie. Zarówno na najważniejsze życiowe wybory, jak i rzeczy drobne – np. siadanie w kinie zawsze w pierwszym rzędzie czy podpisywanie każdej kupionej książki ołówkiem. Być może Nunez i tak zostałaby pisarką, ale bezdyskusyjnie inną, gdyby na jej drodze nie pojawiła się Sontag, wzór i antywzór zarazem, a z pewnością mentorka, przewodniczka po życiu kulturalnym Nowego Jorku, Ameryki – żeby nie powiedzieć po prostu świata – gardząca snem, całkowicie pozbawiona empatii tytanka pracy, pod okiem której (a może w kontrze do której) ukształtowała się autorka prozy wyróżniającej się wyjątkową wrażliwością na drugiego człowieka. Autorka na tyle dobra, że czytając Sempre Susan, można odnieść wrażenie, że się poznało prawdziwą Susan Sontag, tę Susan. Występuje tu pewne postmodernistyczne zagmatwanie życia i literatury: w uproszczeniu Sontag stwarza pisarkę Nunez, która stwarza w swojej książce obraz Sontag z okresu, w którym ta stwarza Nunez. Jest to zagmatwanie rodem z Oscara Wilde’a i mitu o Pigmalionie, co pewnie by się Sontag podobało: lubiła wszystko, co europejskie, nie znosiła zaś wszystkiego, co amerykańskie (oprócz Nowego Jorku i samej siebie).
Jak do tego zagmatwania doszło? W 1976 r. Sontag po agresywnej chemioterapii i mastektomii szuka kogoś, kto pomógłby jej się uporać z zalegającą w czasie choroby korespondencją. Sigrid Nunez właśnie skończyła studia i szuka pracy niekolidującej z pisaniem, a że mieszka za rogiem – można odnieść wrażenie, że kobiety po prostu szukają siebie nawzajem. I znajdują: przez krótki czas Nunez pracuje u Sontag, potem ta ostatnia szybko wciąga ją w sam środek prywatnego życia: swata Nunez ze swoim synem, Davidem Rieffem, a potem namawia, by z nimi zamieszkała, na co przy akompaniamencie plotek o trójkącie, od których huczy środowisko intelektualne Nowego Jorku, Nunez się decyduje – wprowadza się do penthouse’u przy Riverside Drive 340. Ten układ trwa jakiś czas, po czym zaczyna się chwiać w posadach – Sontag jest za dużo, wypełnia każdy centymetr wspólnego mieszkania, uczestniczy w każdej aktywności poza nim, nie odstępuje zakochanej pary na krok. Młoda pisarka się więc wyprowadza, półtora roku później rozstaje się też z Rieffem. Relacja z jego matką również zostaje przerwana, później się odradza, by ostatecznie zupełnie wygasnąć parę lat przed 2004 r., w którym Sontag, ku zdziwieniu wszystkich, którzy ją znali, umiera.
W 2011 r. Nunez wydaje wspomnienia o mentorce lat młodzieńczych, w 2018 r. zaś zdobywa National Book Award za powieść Przyjaciel. Ma 67 lat, dokładnie tyle samo, co Susan Sontag odbierająca tę samą nagrodę za W Ameryce.
Portret podwójny
Powód, dla którego Nunez decyduje się opisać Sontag, na dodatek w tak intymny sposób, pozostaje dla mnie nie do końca jasny. Sempre Susan nie ma charakteru hołdu złożonego przyjaciółce i autorytetowi, którym Sontag z pewnością była dla młodej, dwudziestopięcioletniej, gdy się poznały, pisarki. Nie wydaje mi się też, by był to gest cyniczny – próba skorzystania na blasku sławnej osoby, o którą miało się okazję otrzeć. Zresztą Nunez tego blasku nie potrzebuje, od lat emanuje własnym. „Mogłoby się […] zdarzyć, że pisząc o kimś, kogo straciliśmy, lub nawet zbyt wiele o nim mówiąc, pochowasz go na zawsze”, pisze w Przyjacielu. Tak naprawdę opowiedzenie o zmarłym grzebie go bezpowrotnie, unieruchamiając wspomnienie niczym obraz na klatce negatywu. Opisanie bliskiej osoby może się więc stać formą ostatecznego pożegnania – i chyba o to właśnie w tym chodzi.
W tej samej książce narratorka ma wizję, w której opłakiwany przyjaciel i mentor zarazem (brzmi znajomo?) beszta główną bohaterkę za to, że miała czelność opisać jego historię w książce. Czuje się przez nią wykorzystany i zdradzony. Nie można więc powiedzieć, że Nunez była nieświadoma zagrożeń, jakie niesie ze sobą opisanie bliskiej osoby, mimo to podejmuje się stworzenia obrazu prawdziwej Susan. A tak naprawdę dwóch obrazów: jako osoba rozmyślnie unikająca wszystkiego, co plasuje się w okolicach środka, Sontag popadała w skrajności na tyle odległe, że z książki Nunez wyłaniają się jej dwa różne obrazy. Pierwszy pokazuje kobietę ambitną, wymagającą wiele od siebie i innych, gadatliwą i nietaktowną, kreującą się na twardą niczym, jak pisze Nunez, strażniczka więzienna. Co ciekawe, metafory więzienne wracają w książce – stanowią być może wskazówkę, jak czuła się Sigrid Nunez na Riverside Drive 340. Sontag też ich używa, wspominając trudne momenty w swoim życiu, np. własne dzieciństwo, małżeństwo z Philipem Rieffem (wyszła za swojego wykładowcę, mając 17 lat) i dzieciństwo syna (urodziła go, mając 19 lat) określa jako trzy wyroki, jakie musiała odsiedzieć. Nie żeby macierzyństwo wymusiło zmianę jej stylu życia – z dumą opowiadała, jak zabierała małego Davida wszędzie – na koncerty, wystawy i do kina, gdzie nieraz przesypiał cały seans zwinięty na fotelu. Nie miał jeszcze pięciu lat, gdy wyjechała na ponad rok do Europy. Pogardzając dzieciństwem, rozmawiała z nim zawsze jak z dorosłym. Kiedy dorósł, stworzyła z nim symbiotyczny, duszny związek, w którym to on bardziej matkował jej niż ona jemu. Mimo to uważała się zawsze za idealną matkę („Czy ja miałam taką matkę?” – pytała retorycznie), choć podawała w wątpliwość, czy w ogóle czuła się matką – Davida postrzegała bardziej jako brata lub najlepszego przyjaciela niż syna. Jej rozumienie macierzyństwa jako całkowicie oddzielonego od poświęcenia wydaje się ożywcze do momentu, w którym wypacza się, gdy takiego „rodzicielskiego” poświęcenia zaczyna wymagać od syna w trudnych chwilach, czyli prawie zawsze.
Beckett by tego nie zrobił
Oprócz dzieciństwa za marnotrawstwo uważała również sen – w okresie intensywnej pracy brała narkotyki, by utrzymać stan pobudzenia, zresztą wydaje się, że były potrzebne tylko w ostateczności – i bez nich starczało jej energii, by pisać całe noce, dnie spędzając na rozmowach z przyjaciółmi, na koncertach, wystawach lub w kinie. Była naturalną mentorką, autorytetem szukającym wyznawców, ale nie chciała wykładać zawodowo, pogardzała posiadaniem stabilnej posady, unikała uniwersytetów jak ognia (jeśli już dała się namówić na odczyt, w ramach sabotażu przychodziła nieprzygotowana). Gdy odmawiała kolejnym zaproszeniom i propozycjom pracy, mawiała „Beckett by tego nie zrobił”. Nie istniało zajęcie o równej wadze do tego, czym się zajmowała na co dzień – tworzeniem i wchłanianiem w siebie sztuki innych.
Słowa o Becketcie pokazują horyzont ambicji Sontag, ale po czasie stały się też narzędziem obrony młodej Sigrid, która powtarza je, gdy odmawia kolejnych wyjść z chłopakiem i jego matką. Nunez dość szybko zaczyna nie wytrzymywać ich tempa – zamiast nowojorskich rautów woli samotność z książką, pisaną bądź czytaną, zamiast rozmów do rana z Susan i jej gośćmi woli spędzić czas we dwoje z jej synem. Dla Sontag ta postawa jest całkowicie niezrozumiała – sama ciągle potrzebuje dookoła siebie ludzi i generowanych przez nich bodźców, najlepiej tych najwyższych lotów. „»Nigdy dość« – co za okrutna etyka życiowa”, komentuje to Nunez. Rzeczywiście Sontag bywa okrutna, mimo uznawania się za feministkę, głównie wobec kobiet – wyśmiewa dziewczynę swojego syna za noszenie torebki i w jej mniemaniu wyolbrzymianie dyskomfortu związanego z miesiączką („Nie potrzebujesz aż tylu tamponów!”), narzeka, że rozmowy z interesującymi mężczyznami przestają być interesujące, gdy uczestniczą w nich ich nudne żony. To ten rodzaj feminizmu, który zakłada, że kobieta jest równa mężczyźnie, jeśli mu dorówna. I Sontag robi wszystko, by dorównać kolegom po piórze, całkowicie świadoma zniewag i krytyki, które spotykają ją tylko dlatego, że jest kobietą. W końcu – twierdziła – świat sztuki i kanon to nie pracodawcy dbający o parytety. „Opieraj się pokusie myślenia o sobie jak o ofierze”, radzi Nunez strażniczka więzienna.
Drugi obraz przedstawia Sontag, która się boi. Śmierci, własnej nieudolności, ale przede wszystkim samotności. Otacza się ludźmi, bo chorobliwie nie potrafi być sama. Potrzebuje towarzystwa nawet, by wykonywać samotnicze zajęcie, jakim jest pisanie. Myślenie to u niej proces wypowiadania myśli na głos i konfrontowania ich z drugą osobą, proces ulega zatrzymaniu, gdy nie ma do kogo mówić. Stan, w którym nie mówi i nie pisze, czyli nie wyraża, porównuje do zepsutego telewizora z szarym, migającym ekranem. Pustka. Na jej zagłuszenie zużywa sporo ze swojej nieskończonej energii. Będąc jedną z najbardziej docenianych amerykańskich intelektualistek i towarzyskim sercem Nowego Jorku, ma ogromne poczucie porażki na obu polach, zawodowym i osobistym. Chciała być wielką artystką, powieściopisarką, tymczasem rozgłos przyniosło jej rzemiosło – eseje. Chciała mieć więcej dzieci i być kochaną, tymczasem nie zdołała stworzyć stałego związku, a i relację z jedynym synem trudno nazwać udaną.
Choć cały czas mówi, potrafi też słuchać i choć uwielbia być podziwianą, sama z entuzjazmem podlotka podziwia – geniusz, urodę, wyjątkowość innych ludzi. Ta Susan Sontag wydaje się dużo bardziej ludzka. Tę pewnie bym polubiła. Nunez polubiła ją do tego stopnia, że decyduje się na jej obronę przed oszczercami (których było nadspodziewanie wielu). Broni jej dwóch największych wad – snobizmu (niełatwa to obrona) i braku poczucia humoru. To drugie według Nunez przypisywano Sontag głównie dlatego, że traktowała siebie poważnie. Siebie i swoje pisanie. Było jasne: „Nie ma bardziej szlachetnego zajęcia, większej przygody, dającego większą satysfakcję poszukiwania” niż literatura. A pisarz to nie tyle kapłan (jak uważała Woolf), ile bohater. Pisanie to nie praca, a powołanie. Najważniejsze z istniejących.
Dla mnie jako początkującej pisarki większą chyba otuchę niż heroizacja tej drogi życiowej przynoszą zapiski Sontag z jej dziennika. Pod datą 14 listopada 1965 r. zapisuje: „Jeśli wyrobię pięć stron dziennie, za sześćdziesiąt dni będę miała 300 stron” – jakże znana wszystkim, którzy usiedli na pustą kartką, matematyka. Pokrzepiająca jest myśl, że Susan Sontag, ta Susan, też się bała, że jej się nie uda. Nunez na całe szczęście nie nanosi na swoje teksty poprawek Sontag (ku jej oburzeniu), przeczuwając być może, że posiada większy talent literacki i wyczucie urody słów, niż ona („[Susan] nie układała pięknych zdań”, stwierdza). Ale wynosi z tej relacji znacznie więcej – Sontag staje się jej idealną czytelniczką, parą oczu, dla których przeznaczona jest każda napisana przez Nunez linijka. Nie da się wywrzeć większego wpływu na pisarza czy pisarkę, więc to mogłoby ją na chwilę („Nigdy dość!”) usatysfakcjonować.
Te dwa skrajne portrety eseistki łączą się ze sobą w obrazie nakreślonym – jak to u Nunez – z czułością i tęsknotą. W obrazie, na którym Sontag z właściwą sobie nonszalancją wyrzuca rękę w górę, by wezwać taksówkę, odsłaniając pod pachą dziurę w płaszczu. Dopełnia go też ładna klamra: Susan Sontag, ikona Nowego Jorku i admiratorka widoku na Riverside Park, do którego nigdy nie chodziła, pochowano na paryskim cmentarzu. Tym samym, na którym spoczywa Beckett.