Po lekturze pozostaje ogromny niedosyt, mimo liczby stron, wątków, dygresji. Rozmowa rzeka o wojennych losach, więzieniu, emigracji, pracy w redakcjach polskich i zagranicznych. Kilka epok, wielu artystów i galerie. Jest też mnóstwo o rodzinie (chociaż trudno się połapać w genealogii), przygodach, przyjaźniach, no i o kobietach. Tych tematów jest tu chyba najwięcej. Wszystko razem to znakomity materiał na scenariusz filmowy. Film akcji, mocny bohater, stale poszukujący, zawsze niespełniony.
„Moja namiętność, pasja i powołanie” odnosi się oczywiście do fotografii. Ale to jedyne tak okrągłe zdanie w całej książce. Rolke mówi o realiach, co i jak trzeba było wywoływać, kiedy i dla kogo fotografował, z dala od definicji. „Zdjęcia mody powstawały na zamówienie, co nie wykluczało uciechy przy pracy” albo „Kantora fotografuje się jak szewca. Tak samo fotografujesz ślusarza czy tramwajarza”. Co chwila powraca mu myśl, że mógł więcej, że powinien więcej. Że nie takie czasy, żeby z tym gdzieś chodzić, pokazywać, że o to nie dbał.
Ktokolwiek się interesuje fotografią w naszym kraju zna oczywiście nazwisko Rolke. I ile zdjęć właściwie? Kilka sztandarowych – dziewczyna na torowisku, może jeszcze chłopak na lambretcie i dziewczyna na Chmielnej? W książce jest ich sporo, ale szybko okazuje się, że one sobie, a tekst sobie. Niestety, często nie ma tych, o których toczy się rozmowa. Niby nic, bo biografia tak wciąga. Zdjęcia można sobie uzupełnić w albumie, na wystawie, może to nie miejsce na nie? Ale wiele bym dała, żeby zobaczyć chociażby tę martwą naturę z fabryki szynki: „Aparaty fotograficzne połączone z konserwą Krakus, która była w kraju niesłychanie pożądana (…). Koledzy wśród tych puszek z szynką poustawiali swój sprzęt: rolleiflex z uchwytem i pryzmatem, pentacon, exacta i flesz braun. Fajne zdjęcie”.