Każdego roku omawiam ze studentami anglistyki Czerwoną taczkę Williama Carlosa Williamsa, wiersz tak krótki, że mogę zacytować go w całości (w przekładzie Piotra Sommera):
Tak wiele zależy
od
czerwonej
taczki
polewanej
deszczem
obok białych
kurcząt
i każdego roku przeżywam przy tej okazji podobną tremę. Po przebrnięciu przez podstawówkę i liceum ludzie przeważnie nienawidzą już poezji. Nauczyli się, że wiersze zawierają głębokie, niezrozumiałe, często religijne albo patriotyczne treści. Że wymagają interpretacji, ale dokładnie takiej, jakiej oczekuje nauczyciel/egzaminator. Przyzwyczaili się, że cokolwiek by mówili i tak nigdy nie trafią, toteż kiedy przychodzi do omawiania wierszy, przeważnie milczą, a jeśli decydują się zabrać głos – nie mówią szczerze, tylko próbują zgadnąć, o co chodzi wykładowcy. Czerwona taczka wzbudza prawdziwą konsternację, co dla mnie – entuzjastki Williamsa – jest stresujące, zdarza się jednak, że z początkowej frustracji wynika ciekawa dyskusja. No bo o co chodzi? Jak można napisać wiersz o takiej banalnej tematyce? Czy to w ogóle jest wiersz? Co symbolizuje taczka? Czy czerwień i biel coś znaczą? Może to aluzja do polskich barw narodowych? Gdzie rymy? I czemu takie krótkie wersy?
Co roku przyglądam się oczekiwaniom wykształconym przez młodych czytelników wobec poezji i staram się zobaczyć, w jaki sposób te ich oczekiwania uniemożliwiają przeczytanie tego, co naprawdę zostało napisane, podobnie jak oczekiwania wobec życia uniemożliwiają dostrzeżenie tego, co naprawdę się dzieje, a zbyt duży apetyt nie pozwala docenić tego, co pod ręką, i co bierzemy za pewnik. Czerwona taczka – prosty, ale wbrew pozorom kunsztowny wiersz – rozbija te spiętrzone oczekiwania i stawia czytelników twarzą w twarz ze scenką z codziennego życia, z przedmiotem, który nie jest wzniosły, ale jest za to w pewnych sytuacjach nieodzownie potrzebny, z ulotnym, ale jakże apetycznym pięknem barw. Na obraz składa się tytułowa taczka, od której tak wiele zależy, „polewana deszczem” – jak lukrem – oraz białe kurczęta przypadkowo przebywające w pobliżu. Williams miał dobre oko, interesował się sztukami wizualnymi (w 1913 r. oglądał pierwszą dużą wystawę sztuki nowoczesnej w Nowym Jorku znaną jako Armory Show), malarstwo wywarło silny wpływ na jego twórczość. Ale w tym wierszu oprócz obrazu pojawia się również wyrażona pół żartem, pół serio myśl: tak wiele zależy… od czerwonej taczki. A co konkretnie zależy? Ano możliwość wygodnego przetransportowania ziemi, kompostu albo sterty liści. Kto pracuje w ogrodzie, ten wie. Rzeczy, z którymi pracujemy, których używamy, z którymi przebywamy, współtworzą kolejne momenty naszego życia i z tego punktu widzenia nie ma w nich niczego banalnego. Tak wiele zależy od… ekspresu do kawy, kubka, wygodnych butów, pojemnej torby, twarzowej sukienki. Williams, podkreślając kolory i chwilowy udział deszczu w tworzeniu opisanej przez siebie scenki, przywraca rzeczy godność – nie chodzi o jej aspekt wyłącznie użytkowy, ale o piękno, o zadziwiający fakt istnienia jak w Szarych eminencjach zachwytu Białoszewskiego:
Jakże się cieszę,
że jesteś niebem i kalejdoskopem,
że masz tyle sztucznych gwiazd,
że tak świecisz w monstrancji jasności,
gdy podnieść twoje wydrążone
pół-globu
dokoła oczu,
pod powietrze.
Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie,
łyżko durszlakowa!
Oba wiersze czytało się zapewne inaczej w czasach, kiedy powstawały (Czerwona taczka w 1923 r., Szare eminencje zachwytu – w 1952 r.) i w obu przypadkach można uruchomić rozmaite konteksty. Ale w kontekście dzisiejszej kultury – zdominowanej przez nadmiar i jednorazowość – odmalowany kilkoma precyzyjnie ułożonymi na stronie słowami kadr zachęca w pierwszym rzędzie do refleksji na temat przedmiotów, ich funkcji w ludzkim życiu i naszych z nimi związków. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby udało nam się odzyskać, choćby w niewielkim stopniu, wdzięczność za rzeczy, którymi codziennie się posługujemy? Być może przełożyłaby się na większy szacunek do materii i, co za tym idzie, mniejszy przymus kupowania kolejnych i kolejnych przedmiotów. Minimalistyczna forma Czerwonej taczki odzwierciedla ten rodzaj etyki: żadnych zbędnych słów, przez co nawet spójnik („od”, w oryginale: upon) jawi się w pełnej krasie. Co byśmy zrobili bez spójników?
Przeglądam strony poświęcone filozofii zero waste. Jest ich bardzo dużo, angielskich, ale też polskich. Modę na zero waste zapoczątkowała Bea Johnson, wprowadzając zasadę „pięciu R”: refuse, reduce, reuse, recycle, rot (odmawiaj, redukuj, używaj ponownie, segreguj, kompostuj). Johnson zwróciła na siebie uwagę deklaracją, że roczne odpady rodziny zmieściła w jednym słoiku. Łatwo skrytykować jej projekt (nie zmieściła w słoiku np. spalin ze swojego samochodu), styl jej wypowiedzi nie wszystkim będzie odpowiadać, nie da się jednak zaprzeczyć, że zainspirowała ludzi do poszukiwania bardziej ekologicznych rozwiązań (na blogach zero waste można przeczytać o domowym wyrobie płynu do płukania tkanin, gdzie w Warszawie kupić tofu na wagę, jak skonstruować balkonowy kompostownik). Tego typu działania nie uratują Ziemi przed katastrofą klimatyczną, do tego potrzebne są systemowe akcje na najwyższych szczeblach polityki. Ale mogą być bardzo twórcze, radosne – i ekonomiczne, czego dowodzi na przykład autorka bloga Ekologika (http://ekologika.edu.pl/). Warto przemyśleć nasze związki z rzeczami, tak wiele od tego zależy!