Valley of the Gods to dolina z piaskowca położona w południowo-wschodniej części stanu Utah, do której można się dostać, choćby jadąc samochodem autostradą nr 163 od strony Arizony, mijając Monument Valley, potem Halichita, przekraczając rzekę San Juan, następnie Mexican Hat i tak do celu – bez wątpienia jedna z najpiękniejszych tras świata. Piękno to widać już w jednej z pierwszych scen Doliny Bogów Lecha Majewskiego, gdy widzimy jeepa jadącego po tych terenach za dnia, podczas zmroku, nocą przy dźwiękach muzyki.
I o tym jest ten film. O spotkaniu człowieka z naturą albo bardziej natury z człowiekiem, bo to ona przecież była pierwsza. Eksploatowana od lat 20. XX w. z powodu obecności złóż ropy naftowej ziemia Nawahów teraz ma zostać przejęta przez firmę wydobywającą rudę uranu i nie, nie ma czegoś takiego jak całkowicie bezpieczny proces, o którym mówi pracownik firmy w garniturze, bo nic, co robi człowiek, nie jest całkowicie bezpieczne – odpowiada mu indiański wódz. Natura, czyli stan pierwotny, niezmienny od setek, tysięcy lat, czyli bóg, bogowie ukryci w kamieniach Valley of the Gods, które robią niesamowite wrażenie, gdy się wśród nich jedzie, jak faktyczni bogowie wyrastający z ziemi, na której kręcono Forresta Gumpa, Swobodnego jeźdźca, Powrót do przyszłości III i setki innych filmów. Ziemi znanej z westernów i przewodników turystycznych – punkty widokowe, rent-a-car, drogie motele – ale o tym się nie myśli, gdy się tam jest, a słowo, które przychodzi do głowy, to „święta”, święta ziemia albo – jak pisał Jack Kerouac we W drodze – „potężna ziemia”, „dach Ameryki”.
A w tym wszystkim ten jeep, który wdarł się tu jak jakiś wysłannik nowoczesności, wysłannik człowieka, który pasuje tu jak smartfon do indiańskiego wigwamu, jedzie, by po raz kolejny skolonizować tę ziemię, przywłaszczyć ją sobie, dać Indianom wódkę i pieniądze w zamian za miejsce, gdzie są ich bogowie. Człowiek to miasta będące skupiskiem połączonych ze sobą widzialnymi i niewidzialnymi sieciami elementów, to technologia, ale i sztuka, kolejne twory. Właścicielem firmy, która chce przejąć ziemię Nawahów, jest Wes Tauros (John Malkovich wspaniały, ale to nic nowego), najbogatszy człowiek na ziemi. Samotny po stracie bliskich mu osób, mieszka w otoczeniu służących w zamku będącym połączeniem właśnie technologii i sztuki – czytniki źrenic i przejścia na przyciski łączą się tu z renesansowym malarstwem ściennym i klasyczną architekturą. Tauros to archetyp bogacza, taki, jakiego znamy z kolejnych opowieści, trochę Jay Gatsby, tajemniczy, widowiskowo wychodzący na własnym przyjęciu do gości jako ostatni, trochę król przebierający się za żebraka, gdy idzie do ludu, dziwak z zamiłowaniami do klasyki i arystokratyczną elegancją, a do tego geniusz świadomy faktu, że pieniądze i władza wcale nie zawsze idą w parze i że materia jest ulotna i złudna.
W środku tego wszystkiego jest artysta, pisarz John Ecas (Josh Hartnett), łączący w sobie oba te światy. Zatrudniony przez Wes Tauros Engineering Company do napisania biografii o jej właścicielu. Z klasycznym piórem, którym pisze po białych kartkach, stonowanym strojem, minimalistycznym domem, drewnianym biurkiem i kilkoma innymi przedmiotami prostymi i typowymi, niekorzystający z komputera ani telefonu jest złotym środkiem pomiędzy przepychem świata Taurosa a bezrzeczowością świata Doliny Bogów. Ecas to też archetyp: artysta zmagający się z kryzysem twórczym, który udaje się w stronę natury, by tam znaleźć inspirację. Zdaje sobie sprawę z absurdów świata, choć ich nie pojmuje, ale widzi, że ludzie nie chcą wychodzić z klatek, przypisani do swoich ról czują się w nich bezpiecznie i nie śpieszno im w stronę wolności. On eksploruje, bada granice absurdalnymi działaniami (genialna scena z garnkami!), bo szuka sensu życia. Dochodzi do świadomości władzy, jaką posiada jako artysta, twórca opowieści. Zmarła niedawno Maria Janion napisała w Niesamowitej Słowiańszczyźnie, że „podstawą humanistyki jest opowieść. Nie wystarczy coś zobaczyć, przeżyć lub nawet pojąć. Trzeba to jeszcze umieć opowiedzieć”. I on to zrobi. W jednej ze scen Indianin Szary Koń wspina się po skale, wychodzi na kolejną półkę skalną, a u góry widać otwór, do którego by dojść, trzeba by iść do góry nogami, jakby ktoś chciał po ściankach wyjść z piłki przez jej wentyl. Uznałam wtedy, że to niemożliwe, ale chwilę później pomyślałam, że dla człowieka nie ma rzeczy niemożliwych i będzie próbował, próbował i próbował, aż w końcu uda mu się wyjść przez ten otwór. To nie jest tak, że natura człowieka ma pokonać, ale że on ma pokonywać sam siebie, a z naturą – jak wierzą Nawahowie – powinien żyć w harmonii.
Lech Majewski to nie tylko filmowiec, ale i malarz, zawsze stawiał na obraz, filmami maluje obrazy, a Doliną Bogów namalował jedną ze swych najpiękniejszych prac (drugim operatorem był Paweł Tabora). Towarzyszy temu piękna muzyka Jana A.P. Kaczmarka. Dla mnie film ten nie jest ani dramatem, ani science fiction czy fantasy, jak szufladkują go niektórzy, jest w pewnym sensie baśnią, jak nazywa go sam reżyser, spełnia kolejne jej cechy gatunkowe – ale przede wszystkim Dolina Bogów to rozważania. Za pomocą widowiskowych zdjęć, obrazów rodem z najlepszych gier komputerowych, cudowności, tajemniczości i na podstawie starych legend Nawahów Majewski szuka sensu w XXI wieku. Jako człowiek, jako artysta, jako byt w rozkroku pomiędzy ceglastymi kamieniami na pustyni a cegłą ułożoną w mur z tajemnym przejściem w mieście. Łączy światy bardzo od siebie różne i dalekie, korzysta z archetypowej symboliki i tworzy kino artystyczne w pełnym znaczeniu tego słowa, trochę jakby niedzisiejsze, bez jakiegoś dziania się pełnego zwrotów akcji, ale takie na długie dywagacje po seansie. Kino dla tych, którzy tym rozważaniom zechcą się oddać.
Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ