Temat z wariacjami Temat z wariacjami
Przemyślenia

Temat z wariacjami

Lucjan Kydryński
Czyta się 10 minut

Za dużo. Za dużo muzyki wymagającej skupienia, skoncentrowania się, niejednokrotnie nawet odpowiedniego nastroju. Blisko 90 utworów w ciągu 9 dni! Straszliwa przeciętna – i sporo przeciętności – powodowały zrozumiałe znużenie, zniechęcenie, obojętność na to, co w innym układzie, odpowiednio dawkowane, odniosłoby prawdopodobnie znacznie większy sukces.

Taka bywa jednak zasada festiwali mających ambicję, aby stać się rzetelnym przeglądem, prawdziwym wykładnikiem pewnych spraw. W tym wypadku – przeglądem bieżącej produkcji muzycznej. Daje się wówczas szansę wszystkim kierunkom, wszystkim aktualnie tworzącym pokoleniom, a publiczność – jedyny szczery i obiektywny sędzia – sama dokonuje selekcji. Po kilku dniach (ba! po kilku godzinach!) w pamięci zaciera się wszystko, z wyjątkiem paru, naprawdę wartościowych pozycji, paru nazwisk, paru tytułów.

Niemniej ta „Jesień” była chyba ciekawsza od trzech, czy czterech poprzednich. Choćby dlatego, że silniej od tamtych akcentowała prawdziwie nową twórczość. Na 85 utworów – 25 powstało w latach 1972–73. Wśród nich znalazło się kilka polskich premier nowych, znaczących dzieł naszych kompozytorów i jedno prawykonanie (Koncert Bairda na obój i orkiestrę). To już bilans korzystny! Można naturalnie narzekać na zachwianie proporcji, na nieuzasadnioną przewagę dajmy na to nowej muzyki rumuńskiej czy bułgarskiej nad włoską i francuską, lecz proporcje repertuarowe uzależnione są od wykonawców. Każda „Jesień” przynosi takie czy inne dominacje i nie są one istotne. Dla nas istotne było raczej to, że na każdej – a na tej szczególnie – korzystnie dominowała muzyka polska.

Co nas niepokoiło?

Przede wszystkim to, że nie bardzo już wiadomo, co oznacza dziś termin „muzyka polska”, podobnie jak coraz trudniej identyfikować muzykę francuską, angielską czy niemiecką. Muzyka coraz bardziej się unifikuje, zacierają się różnice narodowościowe, tworzy się w coraz bardziej jednolitym stylu, nawet jeśli korzysta się z… elementów folkloru. Co z tego bowiem, że Zygmunt Krauze zapisał możliwie najwierniej „cztery melodie ludowe z Sandomierza”, jeśli forma ich wykorzystania (każdy z ośmiu solistów wykonuje swą partię niezależnie od pozostałych, mając swobodę w doborze tempa, dynamiki, artykulacji i ekspresji – a wszyscy grają jednocześnie) zaciera całkowicie ich sens. Przestaje już nawet mieć znaczenie fakt, że owe „światówki” sandomierskie otrzymały u Krauzego… niemiecki tytuł Aus aller Welt stammende. Co z tego, że Japończyk Maki Ishii, korzysta czasem z tradycyjnego instrumentarium japońskiego i że w przedstawianym na „Jesieni” jego utworze Kyo-so pobrzękują tematy Dalekiego Wschodu, jeśli młodego kompozytora frapują całkiem inne zagadnienia i jeśli te tematy wtopione są do tego stopnia w konflikty współbrzmień, że praktycznie zatracają swe znaczenie…

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy tworzyli de Falla, Sibelius i Bartok, to chociaż ich utwory powstawały

w jednym czasie, bez trudu można było rozróżnić, co pochodzi z Hiszpanii, co z północy, co z Niziny Węgierskiej. Nie trzeba było specjalnego osłuchania, aby Verdiego odróżnić od Wagnera, czy Ravela od Albana Berga, a Milhauda od Gershwina… Ich muzyka była wytworem różnych kultur, klimatów, tradycji… Dziś – muzyka często bywa wypadkową kilku funkcji matematycznych, musi być zatem podobna, wzory matematyczne wszędzie są bowiem takie same, a elektronika jest nauką uniwersalną, narzucającą te same rozwiązania w każdej części świata.

Czy może być produktem czegoś konkretniejszego niż utwór na instrument solo ora z uproszczony myoelektryczny system telemetryczny, lub kompozycja na syntetyzator, na którego zasadnicze wyposażenie składają się 32 oscylatory sterowane napięciowo, 8 generatorów obwiedni, 8 wzmacniaczy sterowanych napięciowo oraz miksery. Strojenie w czasie wykonania dokonuje się za pomocą liczników częstotliwości…?

Muzyka się unifikuje. Zanikają szkoły, a – co gorsza – jednostki, indywidualności takie coraz trudniej od siebie odróżnić.

Co nas ucieszyło?

To, że wśród indywidualności liczących się w świecie, jest niezmiennie kilku Polaków i że ci właśnie nasi kompozytorzy, przedstawili na tegorocznej „Jesieni” szereg nowych, dużych pozycji. Nieczęsto się zdarza, aby wysłuchać w ramach jednego festiwalu pierwszych polskich wykonań dużych utworów Pendereckiego, Bairda, Serockiego, Lutosławskiego.

W dodatku: mała sensacja. Stosunkowo skromny sukces odniósł utwór Pendereckiego. Jego I Symfonia, ukończona niedawno (prawykonanie w czerwcu 73, w Anglii) poświadcza naturalnie niezwykły talent Pendereckiego do uzyskiwania barwnych, szokujących współbrzmień i jego wielką intuicję w operowaniu szczególnie kwintetem smyczkowym, poświadcza imponującą sprawność warsztatową, ale… nie stanowi nowego kroku naprzód kompozytora, który przyzwyczaił nas nieopatrznie do tego, iż każde jego kolejne, duże dzieło staje się wydarzeniem.

Również Koncert na obój i orkiestrę Tadeusza Bairda (światowe prawykonanie) wzbudził mieszane uczucia, głównie ze względu na to, że pisany jest trochę przeciw instrumentowi, że mało korzysta z pięknego brzmienia oboju, unika śpiewnej kantyleny. Trud świetnego oboisty Lothara Fabera, był zatem nieco syzyfowy. Wielkie wrażenie wywarła natomiast Fantasia elegiaca Kazimierza Serockiego, na organy i orkiestrę. Jest to po mistrzowsku zinstrumentowana, bogata, efektowna kompozycja, z bardzo ciekawie potraktowaną, wirtuozowską partią organową. Kolorystyka utworu, jego ładunek emocjonalny i wspaniałe wykonanie (Orkiestra Radia Heskiego pod dyr. Andrzeja Markowskiego; solista Karl-Erik Welin) sprawiły, że było to jedno z najciekawszych przeżyć tegorocznej „Jesieni”!

Polska czołówka muzyczna była również reprezentowana przez Symfonię Kopernikowską Góreckiego, o tym utworze pisaliśmy już jednak w „Przekroju” obszernie. Teraz zatem parę słów o tym:

Co nas zdziwiło?

XIV Symfonia Szostakowicza wykonana na inaugurację „Jesieni”, przez orkiestrę Filharmonii Narodowej pod dyr. Witolda Rowickiego. XIV Symfonia powstała już przed czterema laty, w Polsce również nie słuchaliśmy jej po raz pierwszy, a przecież każde jej wykonanie niezmiennie zadziwia i intryguje, jest to bowiem utwór w dorobku „późnego” Szostakowicza niezwykły.

Szokuje jut samo skameralizowanie dzieła tak potężnych zamierzeń. Symfonia, pisana na sopran, bas i orkiestrę kameralną (z użyciem instrumentów – zwłaszcza perkusyjnych – nigdy przedtem u Szostakowicza nie spotykanych, np. wibrafonu) jest cyklem dziesięciu pieśni na – jak pisze kompozytor – odwieczne tematy: miłości, życia i śmierci. Ten ostatni temat zresztą dominuje. XIV Symfonia nazywana bywa niejednokrotnie symfonią śmierci (tym bardziej wstrząsającej wymowy nabiera fakt, że podczas pierwszego publicznego przesłuchania tego utworu w Moskwie, zmarł nagle na widowni jeden z zaproszonych gości, muzyk Apostołow).

Po raz pierwszy od wielu lat sięgnął tutaj Szostakowicz do wierszy poetów zagranicznych: Lorki, Apollinaire’a, Rilkego, a także do wiersza mało znanego rosyjskiego poety, dekabrysty, Wilhelma Küchelbeckera. Wszystkie – w klimacie dramatu i pesymizmu, w klimacie zagrożenia, ale i pogodzenia się ze śmiercią… Wspaniała kompozycja, o znaczeniu wykraczającym znacznie poza dorobek samego Szostakowicza! Wydarzenie i duże przeżycie, chociaż – wykonawcy nie potrafili w pełni oddać dziwnej atmosfery tego jedynego w swoim rodzaju niepokojącego spokoju świata…

rys. Zbigniew Lengren
rys. Zbigniew Lengren

Co nas zachwyciło?

Zresztą – istotnym i bardzo trudnym problemem dla organizatorów festiwali muzyki współczesnej jest zawsze sprawa wykonawców. Wielcy artyści o renomowanych nazwiskach niechętnie śpiewają i grają muzykę nowoczesną; trochę dlatego, że nie jest to repertuar „kasowy”, lecz przede wszystkim dlatego, iż nowe utwory, często pisane przeciw naturalnym dyspozycjom głosów czy instrumentów, nie dają wirtuozom możliwości przedstawienia pełni ich artystycznych możliwości, przeciwnie – nieraz wykoślawiają ich sztukę, z wirtuozerii czynią karykaturę.

Z tym większą satysfakcją wysłuchaliśmy na tegorocznej „Jesieni” co najmniej dwu solistów, o najwyższej klasie światowej, zresztą solistów w dwu bardzo różnych specjalnościach.

Pierwszy to Dietrich Fischer-Dieskau, jeden z dwu, trzech najsłynniejszych barytonów świata, śpiewak niezwykle wszechstronny, śpiewający na scenach operowych wszystko – od Wesela Figara, poprzez Don CarlosaTannhäusera, aż po Arabellę, a na estradach – ogromny repertuar, od Bacha, aż do muzyki nowoczesnej włącznie. Szczególnie jego interpretacje pieśni Schuberta i Hugo Wolfa uznawane są za najlepsze w świecie, idealne wzorce – ale o tym będę pisał przy innej okazji.

Na „Jesieni”, Fischer-Dieskau śpiewał solową partię w Gesangsszene Karla Amadeusa Hartmana, skomponowanej do tekstu Giraudoux z Sodomy i Gomory. Była to interpretacja przejmująca, tak zresztą – jak i sam utwór: łabędzi śpiew zmarłego przed dziesięciu laty kompozytora. Jedno z kolejnych wielkich przeżyć tegorocznego festiwalu!

Druga festiwalowa gwiazda to… kontrabasista amerykański, Bertram Turetzky. Jego talenty nie ograniczają się bynajmniej do wirtuozowskiego opanowania instrumentu, który niejednokrotnie brzmi w jego rękach jak najbardziej śpiewna wiolonczela. Turetzky posiada także zdolności aktorskie i wielką siłę komiczną a wszystko to było mu potrzebne do wykonania paru drobnych utworów, wśród których np. Inside jest wg słów kompozytora, Kennetha Gaburo przede wszystkim kompozycją gestu. Parametry muzyczne są tu funkcją gestu, muzykę tę trzeba pokazywać tak, by uwaga odbiorców mogła się skupić na sposobie i treści działań wykonawcy.

I skupiała się. Turetzky, zgodnie z wymaganiami utworu cmokał, sapał, pokrzykiwał, gwizdał, strzelał z palców i robił miny. A przy tym wszystkim – grał jak szatan! A kiedy, wielokrotnie wywoływany na bis (jeden z bardzo nielicznych bisów tej „Jesieni”) zagrał Yesterday McCartneya, to zagrał lepiej niż wszyscy jazzmeni i beatowcy łącznie. Wielki artysta – na dużym instrumencie…

Co nas przetrwa?

Co jednak pozostanie z tego festiwalu na długo? W historii muzyki, w naszej kulturze narodowej?

Jest to, oczywiście, pytanie retoryczne na które odpowiedzieć można jedynie domysłami bez pokrycia. Trudno bowiem przewidzieć jakimi torami potoczy się ostatecznie rozwój muzyki i sztuki w ogóle, trudno więc prorokować co za sto czy dwieście lat uznane zostanie za najciekawsze, najbardziej reprezentatywne dla naszej epoki. Trzeba raczej stosować kryteria dzisiejsze, przymierzać do wróżb własne odczucia, własne osądy. Co nas przetrwa?

Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie stanowił kompozytorski koncert Witolda Lutosławskiego; ostatni mocny akord tegorocznej „Jesieni”, kulminacja o zasadniczym znaczeniu. Lutosławski, najwybitniejszy – jak słusznie napisano o nim w „Ruchu Muzycznym” – kompozytor polski od czasów Chopina, poprowadził orkiestrę i zespół kameralistów Filharmonii Narodowej w swoich dwu nieznanych jeszcze w kraju utworach: w Preludiach i fudze na 13 instrumentów smyczkowych i w Koncercie na wiolonczelę z orkiestrą.

Nie miejsce tutaj na analizę tych dzieł, z których jedno zresztą wcześniejsze, Koncert wiolonczelowy posiada już imponującą ilość analiz i omówień. Warto natomiast podkreślić jedno: Lutosławski zachwyca idealnym powiązaniem niezwykle precyzyjnej konstrukcji utworów z ich wewnętrzną temperaturą, napięciem, emocją. Są to kompozycje zawsze szlachetne, klarowne, dalekie od wszelkiego nowinkarstwa i efekciarstwa. Wydaje się, że właśnie do Lutosławskiego – tegorocznego laureata nagrody im. Sibeliusa – przylegają dokładnie słowa wielkiego Fina, wypowiedziane niegdyś pod własnym adresem: Inni kompozytorzy – mawiał Sibelius – mogą sporządzać cocktaile każdej barwy. Ja daję publiczności muzykę czystą jak kryształ

Cocktaile wypija się dość szybko, nawet jeśli smakuje się je z zadowoleniem. Kryształ pozostaje. Co więcej – z biegiem lat nabiera coraz wyższej ceny…

tekst z archiwum nr 1488 (41/1973). Zachowano oryginalną pisownię.

60. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” odbywa się 15-23 września. 

Czytaj również:

Obłęd. Przypadek Mariana Henela Obłęd. Przypadek Mariana Henela
i
Marian Henel, Wielkie tyłki (fragment), 1981, 240x480 cm, fot. A. Podstawka
Opowieści

Obłęd. Przypadek Mariana Henela

Stach Szabłowski

Marian Henel to artysta szczególny. Przez trzy dekady tkwił za murami szpitala psychiatrycznego, gdzie kreował światy, które przesuwają granice wyobraźni. Niczym pająk tkał sieć erotycznych fantazji, tworząc dzieła intrygujące, ale też przerażające. Co znajdziesz, gdy zdecydujesz się wejść w tę pajęczynę? Czy jego twórczość to soczyste kuriozum okraszone sadystyczną erotyką i mrocznymi podszeptami? A może mamy przed sobą case study, które każe na nowo przemyśleć, czym naprawdę jest sztuka?

Nadarza się wyjątkowa okazja do poszukania odpowiedzi na te pytania: pierwsza wystawa, na której zaprezentowano dzieło życia artysty samouka – jedenaście monumentalnych, wizjonerskich dywanów, które stworzył podczas swojego pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Branicach na Dolnym Śląsku. Organizator ekspozycji, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, zatytułował ją Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic.

Czytaj dalej