Od jakiegoś czasu możemy obserwować w mediach kłótnie pomiędzy spadkobiercami Leopolda Tyrmanda a twórcami filmu Pan T. Nie wnikam w nie. Choć widzę tytuł filmu i widzę, jak wygląda jego główny bohater, a potem idę na film i wyłapuję te wszystkie aluzje, no, może nie wszystkie, bo jakąś wybitną znawczynią twórczości Tyrmanda nie jestem. Jednak skoro twórcy filmu zaczynają go informacją: „Film nie jest inspirowany żadną prawdziwą biografią”, ja to szanuję i wraz z nimi będę udawać, że nie jest.
I ma to sens, bo Pan T. analizowany czy oceniany jako biografia przez porównania do rzeczywistości i konfrontację z wyobrażeniami tysięcy znawców wiele traci. A tak można to wszystko olać i spokojnie zająć się tym, co jest na ekranie. Na ekranie zaś jest przede wszystkim znakomita warstwa wizualna ze świetnymi czarno-białymi zdjęciami, które są czarno-białe nie, by dodać filmowi artyzmu, ale dlatego, że takie po prostu do lat 50., gdy toczy się akcja – i jej całej konwencji – pasują. Do tego twórcy doskonale grają światłem, tworząc klimat kina noir, gdzie noc połączona jest z półciemnością pomieszczeń, do których światło wpada przez żaluzję czy szczelinę, jak ta biała smuga pociągnięta trzema kreskami ołówka z dolnego rogu kadru komiksowej historii. Bo Pan T. jest trochę jak komiksowa historia, tym bardziej, gdy ruchy kamery wchodzą na pierwszy plan, by pokierować akcją, trochę jak w Sin City, i do tego te dwie fantastyczne sceny z pędzącym sportowym samochodem – jak francuska Nowa Fala, a bardziej szalone lata 50. albo 20., jak ten przechylający się samochód na moście w Wielkim Gatsbym Baza Luhrmanna.
Scenografia wygląda jak narysowana, a całość dopełnia klasyczna, filmowa muzyka. Oczywiście musiał pojawić się też jazz, a że nie brzmi cały czas, to tym mocniej jest zaznaczony, bo najpierw reżyser Marcin Krzyształowicz robi mu zapowiedź tekstem o wolności, potem gra, a potem jeszcze główny bohater podsumowuje go w rozmowie z funkcjonariuszem. Ciekawie skonstruowano tożsamość głównego bohatera: Pan T., taki komiksowy, tajemniczy bohater, niby ten konkretny, a jednak taki everyman, archetypowy pisarz/artysta, który nie widzi dla siebie opcji zagrania w systemowej orkiestrze, więc woli nie grać w ogóle. Paweł Wilczak gra go na sztywno i nie wiem do końca, czy to bohater ma być sztywny, czy Paweł Wilczak jest sztywny, wiem, że coś mi tu nie gra, choć gra to z całością. Bo aktorstwo ogólnie na plus, a do tego epizodyczne perełki starych mistrzów!
System i z nim walka to główny wątek filmu, a że temat jest stary jak świat, to Krzyształowicz stara się go podjąć w oryginalny sposób, wiążąc dowcip z dramatem. I tu akcja trochę nie nadąża za warstwą wizualną. Dowcip, owszem, dodaje lekkości i pozbawia film zbędnego patetyzmu, ale też na tym jego rola się kończy. Za zupełnie niepotrzebną uważam więc aluzję do czasów współczesnych, bo ten „sort” wszyscy znają i umieją, a niestety – bardziej niż współczesne problemy przypomina mi to współczesne kabarety. Tymczasem dramat jest naprawdę dramatem, dramatem twórcy, którego system odrzuca, na dodatek otacza go uszami w szafach, ścianach i talerzach, twórcy, który przecież jedyne, co chce, to tworzyć, no i pozostać przyzwoitym. Obok tej akcji dzieje się akcja z wyobraźni Pana T., który w głowie cały czas układa swe dzieło, akcja spiskowa, komiksowa z grupą przestępczą w modnych współcześnie w popkulturze maskach.
Marcin Krzyształowicz – reżyser, który zrobił Obławę, moim zdaniem jeden z najlepszych polskich filmów poprzedniej dekady – po raz kolejny pokazuje, że wie, w czym rzecz, że ma pomysł i pomysł na to, jak go zrealizować, by powstał ciekawy i wyróżniający się film. I to na serio nie jest biografia, bo pomimo tytułu i tych wszystkich aluzji Pana T. można potraktować po prostu jako niezależną, ciekawą historię.