Fenomenem Stefana „Wiecha” Wiecheckiego był zasięg społeczny jego pisarstwa. Czytano go na Kercelaku i w gabinetach prominentnych osób. Uwielbiali go Starzyński, Wyszyński, Beck. Miał fanów w świecie literackim, jak Słonimskiego czy Marię Pawlikowską-Jasnorzewską. Sylwetkę Homera warszawskiej ulicy przypominają Danuta Koper i Janusz Dziano, autorzy książki biograficznej „Ech, panie Wiech”.
Grzegorz Przepiórka: Stefan Wiechecki to…
Janusz Dziano: Panie, to był ktuś dla warszawiaków… jak to się kiedyś mówiło.
A bardziej obrazowo…
Danuta Koper: Kiedy uruchamiano Telewizję Polską, pierwszą doświadczalną stację nadawczą, to kogo zaproszono przed kamerę?
Niech zgadnę: Stefana Wiecheckiego.
J.D.: To jeszcze inny przykład, może bardziej wymowny. Kiedy warszawiacy wracają w 1945 r., zderzają się z nową rzeczywistością. Miasta praktycznie nie ma, zaledwie we fragmentach przypomina to, czym kiedyś było. Z ponad milionowej warszawskiej społeczności pozostało niewielu. W związku z tym, żeby powracającym stworzyć pozory normalności, podsuwano im Wiecha, który był symbolem Warszawy.
D.K.: Czytamy, słuchamy Wiecha, czyli stolica zaczęła żyć. Co więcej, nie mówiono, że radio nadaje, tylko że Wiech znów nadaje. W eterze Stefan Wiechecki czytał felietony, osadzone już w nowej rzeczywistości. Audycja nosiła tytuł Na warszawskiej fali i cieszyła się ogromną popularnością.
Powiedział pan, że podsuwano…
J.D.: Władza podsuwała, aby przekonać do siebie społeczeństwo, choć gdyby mogła, to wgniotłaby Wiecha w najciemniejszy kąt rzeczywistości PRL-owskiej. Pozwalano mu pracować, traktując jako narzędzie do realizacji określonych celów, ale oczywiście na nowych zasadach. Zarówno teksty, które przygotowywał do publikacji, jak i te, z którymi wyjeżdżał na wieczory autorskie, musiały przejść przez urząd cenzury. Na spotkaniach z Wiechem zawsze był jakiś pan ze smutnym wyglądem twarzy, który przysłuchiwał się, czy „zalecenia” tzw. krojczych z ulicy Mysiej są realizowane.
Dlaczego Wiech był niewygodny?
J.D.: Z jednej strony jego popularność można było spożytkować, ale z drugiej władza musiała się z nim liczyć, co nigdy nie jest wygodne dla rządów autorytarnych. Poza tym Wiech pisał m.in. o cwaniakach, złodziejach, czy lekkoduchach, którzy zamiast pracować w fabryce, biegają po bazarze Różyckiego. Wszystko to było nie po ówczesnej linii i skończyło się nagonką na autora, w tym usunięciem książek z bibliotek.
Jaki był efekt tych działań? Czy mniejsza dostępność książek zachwiała popularnością Wiecheckiego?
J.D.: Nadal był na topie. Wie pan, warszawiak jest jak okoń. Kiedy mu czegoś zabraniają, to staje na sztorc. I myśmy, czytając Wiecha, gest Kozakiewicza władzy pokazywali.
D.K.: W podstawówce, kiedy Wiecha nie było już w bibliotekach, pożyczało się jego książki z domu do domu.
J.D.: Jego teksty były obecne także w „ekspresiaku”, po którego w latach 60. biegałem do kiosku. Brało się dwie rzeczy: paczkę Giewontów dla tatusia (to było normalne, że małoletnim sprzedawano wtedy papierosy) i „Ekspres Wieczorny”. Warto przy tym zauważyć, że miłość czytelników Wiechecki najpierw, jeszcze przed wojną, zaskarbił sobie felietonami publikowanymi w gazetach, a dopiero potem wydaniem pierwszej książki, co wiązało się z pewnymi trudnościami.
Jakimi?
J.D.: Żadna oficyna nie chciała zająć się publikacją jego debiutanckiej książki Znakiem tego. Przypomnę, że to był rok 1936. Aby księgarze, a następnie czytelnicy, książkę kupili, należało mieć za sobą najlepiej renomowanego, a w najgorszym wypadku jakiegokolwiek wydawcę. Taki był rynek. Stefan Wiechecki wpadł wtedy na pomysł, aby stworzyć jednoosobową Nowoczesną Spółkę Wydawniczą, której oczywiście był właścicielem. Książka rozeszła się w ciągu dwóch tygodni.
Dzięki przedsiębiorczości trafił do księgarni, ale żeby przyciągnąć uwagę czytelników, pewnie trzeba było innych cech.
J.D.: Oczywiście, że tak. Miał ogromne poczucie humoru, wesoły dystans do rzeczywistości i dlatego, kto czyta Wiecha, ten się uśmiecha. Przede wszystkim jednak był doskonałym obserwatorem i słuchaczem, umiejącym następnie wyciągać wnioski i przelewać je na papier. W tych cechach należy upatrywać jego fenomenu. Ponadto, jak zauważył Antoni Słonimski, Wiech był przyjacielem ludzi.
Co to oznacza w przypadku Wiecheckiego-pisarza?
D.K.: Pisał o ludziach i dla ludzi. O codziennych sprawach. Najbardziej pasjonowały go historie zwykłych warszawiaków, również z przedmieść. Robotników, praczek, kucharek, dorożkarzy. Tu odnajdywał najpiękniejszy język i najwspanialszy humor. Rzadko odnosił się do spraw ogólnopolskich, zajmowało go to, co lokalne.
Nie narzekał na brak tematów?
J.D.: Sądząc z jego bogatego dorobku, to raczej nie. Wyjątkiem mogły być sezony ogórkowe, kiedy szpalty próbowano zapełnić nagłówkami w rodzaju „zabójstwo śledzia na moście Kierbedzia” albo „napad bandziorów na skład pomidorów”. W pewnym momencie to już jednak nie chwytało, Warszawa robiła się coraz bardziej wymagająca. Istnieje przekaz, w który jestem skłonny uwierzyć, że na potrzeby sezonów ogórkowych Stefan Wiechecki wespół z kolegą redakcyjnym Tadeuszem Wittlinem stworzył postać Alfonsa Cynjana – pierwszego farmazoniarza tego miasta. Farmazoniarzem określano kogoś, kto opowiadał niestworzone historie, zarazem posiadając dar przekonywania pozwalający naiwnych wpuszczać w maliny. Cynjan potrafił sprzedać kolumnę Zygmunta, wynająć most Poniatowskiego lub linię tramwajową, dać komuś koncesję na kopytkowe na jednej z przepraw na Wiśle. Postać ta w pewnym momencie nie schodziła z czołówek gazet przedwojennej Warszawy.
Jak się okazuje, Wiech dostarczał anegdot z życia innych ludzi, ale i jego życie stało się ich źródłem.
J.D.: Opowiem jeszcze jedną. Kiedy Wiecheccy mieszkali na Pradze, znaleźli szczeniaka, przybłędę. Córka nazwała go Jacuś, tymczasem kiedy dorósł, okazało się, że to jest suczka. Mimo to, do końca życia pozostał hołubionym Jacusiem, który co ciekawe, uwielbiał wysokoprocentowy alkohol.
Czy Wiech wciąż potrafi rozśmieszać? Czy ten humor się nie zestarzał?
J.D.: Bez względu na współczesne realia, tempo życia i sposób postrzegania otaczającego nas świata, humor i warszawski charakter to sprawy nadrzędne. W moim pojęciu jest to połączenie kilku różnych czynników. Jedyny w swoim rodzaju barwny język, brzmienie codzienności naszego miasta. Kolejnymi są relacje międzyludzkie, te zwykłe i te emocjonalne, pełne ekspresji. A wszystko przepełnione sentymentalnym wspomnieniem o dawnej Warszawie, mieście niezmiennie bliskim i ważnym w naszym życiu. To nie może się zestarzeć, taki humor jest ponadczasowy.
Czy my, jako społeczeństwo, nie zatraciliśmy poczucia humoru? I czy w związku z tym nie brakuje nam pisarzy, takich jak Wiech, wprawiających w dobry humor?
D.K.: Nawet w najtrudniejszych chwilach warszawiacy nie tracili poczucia humoru. To był bardzo ważny element naszego „charakternego” podejścia do rzeczywistości. Często dramatycznej, pełnej smutku i osobistych tragedii. Pozwalał przeżyć nam kolejny dzień w nadziei na lepsze jutro. To taka nasza lokalna przypadłość. Dziś też są pisarze, felietoniści, którzy podobnie jak Stefan Wiechecki traktują codzienność z przymrużeniem oka. Wiech mógł być tylko jeden. Lecz każda próba zbliżenia się do jego stylu, sposobu na okazanie przywiązania do miasta i losu mieszkańców jest cenna i wysoce pożądana.
Czy Wiecha znano, czytano, rozumiano wyłącznie w Warszawie?
D.K.: Skądże znowu! Publiczność oklaskiwała go podczas występów w wielu miastach, np. w Gdyni, Krakowie czy w Sandomierzu, gdzie proboszcz czytał felietony Wiecheckiego z lepszym akcentem niż sam autor Heleny w stroju niedbałym. Okazało się bowiem, że urodził się, tak samo jak Wiech, na warszawskiej Woli. Jeszcze raz też podkreślę, że do lat 50. książki Stefana Wiecheckiego były stałym gościem na półkach bibliotecznych.
J.D.: Miałem okazję osobiście przekonać się, że zasięg geograficzny jego twórczości sięga nie tylko poza Warszawę, ale i poza granice kraju. Wiele lat temu pojechałem na Syberię, gdzie spotkałem Polaka, potomka zesłańców. Jego rodzina pochodziła z Warszawy. Wśród wielu wspomnień, którymi się ze mną podzielił, jedno było następujące: „A wie pan, że ja na półce mam książki Wiecha, które mi przysyłają z kraju”.
D.K.: Humor Wiecha bawił ludzi w Warszawie i poza nią. Myślę jednak, że fenomenem był raczej zasięg społeczny jego pisarstwa. Czytano go przecież zarówno na Kercelaku, jak i w gabinetach prominentnych osób. Uwielbiali go Starzyński, Wyszyński, Beck. Miał swoich, jak dzisiaj byśmy powiedzieli, fanów, w świecie literackim – wspomniany Słonimski, czy Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.
Literaci nie krzywili się na gwarę warszawską? Nie próbowano mu wybić tego języka z głowy?
J.D.: Niektórzy, jak Iwaszkiewicz, na początku podchodzili z rezerwą do Wiecheckiego. Ale wpływu jego pisarstwa nie sposób było ograniczyć. W latach 30. Warszawa zaczęła mówić tak, jak pisał Wiech. Ba!, gwara podawana przez autora Syreny w sztywniaku stała się językiem na tyle modnym, że weszła na salony. Przemysłowcy, dyrektorzy, prezesi firm, ludzie na eksponowanych stanowiskach, z pełną świadomością zaczęli mówić „Wiechem” lub używać tak zwanej gwary warszawskiej. Marek Hłasko, chyba w Pięknych dwudziestoletnich, zastanawia się, czy to Wiech pisze tak, jak mówi Warszawa, czy Warszawa mówi tak, jak pisze Wiech. Nie podejmuję się rozwiązania tego węzła. Wiechecki z pewnością w dużym stopniu pisał tak, jak mówiła Warszawa, aczkolwiek pewne sformułowania najprawdopodobniej musiał doprowadzić do poziomu umożliwiającego szerszy przekaz, niemniej jednak charakteru oryginału nie zgubił.
D.K.: Moim zdaniem, jeśli ktoś miałby wybić mu z głowy używanie gwary, to nie Iwaszkiewicz, ale dużo wcześniej pedagodzy. Wiechecki chodził do gimnazjum Górskiego, jedynego polskojęzycznego gimnazjum w zaborze rosyjskim w Warszawie. Trafił na fenomenalnego profesora Norberta Barlickiego. O takich ludziach kiedyś mówiło się z dumą, że to pedagodzy. Barlicki był na Woli działaczem PPS, a jednocześnie nauczycielem języka polskiego, osobą światłą. To on zauważył skłonność Wiecheckiego do czerpania z gwary warszawskiej i nie zabraniał mu rozwijania talentu w tym kierunku, a wręcz wspierał młodego pisarza.
Natknąłem się na informację, że w Warszawie nie funkcjonowała jedna, a pięć gwar. W pewnym sensie Wiech musiał być poliglotą.
J.D.: Gwara była jedna, choć różniła się w zależności od dzielnicy. Na Woli najwięcej w niej było germanizmów, gdyż jeszcze przed przyłączeniem do Warszawy w 1916 r., tam znajdowały się manufaktury, zakłady, zakładziki, których głównymi inwestorami, bądź pierwszymi udziałowcami były osoby przybyłe z Niemiec. Najpierw powstawała gwara branżowa, czyli język, w którym pracodawca, bądź bezpośredni zwierzchnik mógł się ze swoimi pracownikami dogadać, z której niektóre słowa, jak np. wihajster, przenikały później do języka miejskiego. Po drugiej stronie Wisły do gwary przenikało najwięcej rusycyzmów. Dochodziła jeszcze 1/3 mieszkańców, którzy mówili w jidysz. Oprócz wpływu języków obcych pomniejsze różnice występowały w poszczególnych enklawach, a trzeba zauważyć, że niegdyś nie tylko cała dzielnica, ale nawet kilka ulic stanowiło enklawę.
Co to oznaczało w praktyce, poza różnicami językowymi?
J.D.: Ja mieszkałem na Woli, na Czystym. Załóżmy, że ze swoją ferajną chciałem przejść przez podwórka na Kole czy Ulrychowie, to należało z tamtejszą ferajną ustalić, czy obędzie się bez uszczerbku na zdrowiu. Albo jak chłopak poznał dziewczynę z obcej parafii, czyli rewiru – określenie akurat nie miało nic wspólnego z kościołem – to musiał z tamtejszymi chłopakami się dogadać, czyli oprzeć sprawę o bufet, wtedy dopiero stawał się swojakiem.
Wyjaśnijmy na wszelki wypadek.
J.D.: Oprzeć o bufet, czyli pójść do knajpy i postawić katolika z angielką na blacie.
Czuję, że się pogrążam.
J.D.: „Katolik” to jest określenie, którego używali warszawscy Żydzi na śledzia, gdyż ten rodzaj ryby kupowali głównie katolicy przy okazji różnych świąt. Natomiast „angielka” to jest podstawowa jednostka miary spożycia męskiego, czyli tzw. seta. „Ożenić katolika z angielką”, to iść do knajpy, zjeść śledzika i wypić setę, innymi słowy „oprzeć sprawę o bufet”, czyli dojść do męskiego porozumienia.
Czy gdzieś jeszcze Warszawa mówi „Wiechem”?
J.D.: Ja, kiedy czuję potrzebę, by usłyszeć gwarę, a często czuję, to jadę pod Hale Mirowskie i tam dookoła na straganach, straganikach słyszę: czego pan szanowny sobie życzy? Może śmietanka, może masełko, może serek, może jajeczka? I wtedy jestem po prostu u siebie.
D.K.: Język dawnej Warszawy można usłyszeć też na Kole. Niestety tego rodzaju miejsca znikają, jak choćby bazar Różyckiego czy bazar na Szembeka. Likwidując je, pozbawiamy się bardzo cennego kawałka naszej historii.
J.D.: Pamiętajmy, że gwara warszawska to nie tylko język, ale cała specyfika życia, charakter tego miasta, jego humor, zawarty w poszczególnych słowach czy zdaniach.
Pisząc tę książkę, starali się państwo przywrócić pamięć o Wiechu, ale również ocalić fragment dawnego świata.
J.D.: Nie będziemy się czarować. Nasz sentyment do Warszawy, w której się urodziliśmy i wychowaliśmy, jest bardzo duży. Dla starszych warszawiaków, takich jak my, oprócz postaci Wiecheckiego, staraliśmy się wtrącić kilka opisów, dzięki którym powróci do nich obraz dawnej Warszawy, czyli ich młodości. I to zaczyna działać, co widać po spotkaniach autorskich, na które – by wspominać – przyjeżdżają, mieszkańcy Żoliborza, Ochoty, Pragi i innych dzielnic.
D.K.: Nie mało jednak na tych spotkaniach bywa też młodych ludzi, nowo przybyłych mieszkańców Warszawy. Spotykaliśmy osoby m.in. z Podlasia, Pomorza, Śląska, które chcą utożsamiać się z tym miastem, poznać jego korzenie. Mamy nadzieję, że ta książka im w tym pomoże. Włącznie z jej szatą graficzną, opartą na wielu nigdy niepublikowanych fotografiach i ciekawostkach z lat między- i powojennych, mających na celu przybliżyć czasy swojaków i początków gwary warszawskiej, której część staramy się zachować.
Wiech to wciąż otwarty rozdział…
J.D.: Zarówno w tym kontekście, że może łączyć pokolenia, jak i ze względu na to, że nie wszystkie felietony, które napisał, były wznowione. Nawet rodzina nie dysponuje kompletem tekstów. Do niektórych dopiero teraz docieramy. Kilka felietonów zamieściliśmy w książce, resztę być może uda się zgromadzić i niedługo wydać.