Wiosna, czyli historia sangwinika Wiosna, czyli historia sangwinika
i
ilustracja: Flickr (CC BY 4.0)
Przemyślenia

Wiosna, czyli historia sangwinika

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 14 minut

Za czym naprawdę tęsknimy, kiedy co roku czekamy na wiosnę? Za zapachem i jasnością, jak w piosence Marka Grechuty, czy raczej za samą obietnicą życia, jaką wiosna nam składa? Dawniej wierzono, że w tej obietnicy jest krew i ciepła siła sangwinika – ludzkiego wcielenia wiosny i najbardziej docenianego przez wieki temperamentu.

Właściwie co roku jest tak samo. Kiedy po ciemnych, długich miesiącach zimowych nastaje ciepło, coś się gwałtownie zmienia w otoczeniu i w nas. Wiązka fotonów, które docierają rano do mojej drewnianej podłogi, ma inną barwę. W tej barwie jest zupełnie inna – niż zimowa – siła i jasność. Patrząc na nią, myślę o specyficznej aurze przemocy, z jaką wiosna co roku zjawia się w naszym mikrym, miejskim ogródku.  

Pierwsza krew

Krwawa politura na ciele i szata zrobiona z kolczastych witek, którą nosi na sobie panna z obrazu Jacka Malczewskiego z 1898 r. Oto jest właściwa postać wiosny w polskim klimacie. Malczewski namaluje jeszcze później kilka przedstawień wiosny (w roku: 1900, 1909, 1914), ale to właśnie w tym pierwszym obrazie uda mu się najlepiej przekazać tę charakterystyczną, niepokojącą aurę, z jaką ta pora roku – u polskiego malarza mocna, wręcz wampirza postać – wkracza w pozimowy świat. 

Jacek Malczewski, „Wiosna” 1898 r.
Jacek Malczewski, „Wiosna” 1898 r.

Z drugiej strony, wiosna ma w sobie przecież również delikatność, przynosi nam po zimie niezbędny paliatyw ciepła. Jak pierwsze obietnice słońca w marcu (nieważne, że w kwietniu przyjdzie jeszcze śnieg i zakryje dopiero co wzeszłą trawę), których oczekujemy po kilku trudnych, ciemnych miesiącach. Wiosna w klimacie umiarkowanym ma być pocieszeniem, ponownym zbliżeniem się do przyrody po kilkumiesięcznym oddaleniu. To zbliżenie opisywane w ludowych opowieściach oznacza jednocześnie pewną podwójność – niesie nie tylko ukojenie i przywodzi na myśl wesołość, ruch, ale również przypomina ów dramatyczny rys z obrazu Malczewskiego. Pierwsze wybuchy wiosny są gwałtownym teatrem życia: mają obudzić świat, roznieść nasiona, nastawić cykl wegetacyjny na nowy tor. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nic dziwnego, że we wszelkich symbolicznych obrazkach atrybutem wiosny jest krew. W jednym wyobrażeniu krążącej w organizmach posoki zawarte są wszystkie wątki wiosennej gorączki – krążenie, wytęsknione ciepło, bliskość, przemoc. Spotykamy również sanguis (łac. krew) u pnia wszystkich europejskich opowieści o człowieku i jego związku z naturalnym cyklem przyrody. W dziele Corpus Hippocraticum, księdze medycznej Hipokratesa (choć nie wiadomo, ile z 70 pism jest jego autorstwa, a ile – innych medyków z greckiej wyspy Kos), którą poskładano z papirusowych kart dopiero 100 lat po jego śmierci, znalazły się zapiski o słynnej teorii humoralnej. Według niej w organizmie człowieka miały krążyć cztery fizjologiczne ciecze: krew, żółć, czarna żółć i flegma. Zmieszane w odpowiednich stosunkach, stanowiły o ludzkim zdrowiu. Z kolei ich nierównowaga prowadziła do różnych chorób lub określała temperament człowieka jako jeden z czterech typów: sangwiniczny (krew), choleryczny (żółć), melancholiczny (czarna żółć) i flegmatyczny (flegma). 

Teoria humoralna zmieniała się w kolejnych epokach. Różne filozofie i wpływy innych nauk owocowały przekształceniami, ale niektóre sensy humoryzmu przetrwały aż do XXI w., wchodząc na stałe – jak właśnie powyższa teoria czterech temperamentów – do psychologii popularnej i medycyny niekonwencjonalnej. Spotkamy ją też w dzisiejszym coachingu i memach internetowych. 

Leczyć to opowiadać 

Skoro więc w XXI w. wiemy, że krew nie „rodzi się z pokarmu w wątrobie” (jak uważał Galen, rzymski następca Hipokratesa), to skąd bierze się dzisiejsza popularność tych starożytnych koncepcji? Dlaczego w dyskusjach działów HR i podczas rozmów kwalifikacyjnych wykorzystuje się dziś ustalenia sprzed dwóch i pół tysiąca lat, a Hipokratesa nazywa się „ojcem współczesnej medycyny”, choć widok krwi rozlewającej się we wnętrzu ludzkim był mu obcy (historycy wątpią, by przeprowadził w swoim życiu chociaż jedną operację – tabu religijne zakazywało wówczas takich praktyk)? 

Malarstwo ścienne z XII w., „Galem i Hipokrates”, fot. Wikimedia Commons (CC BY-SA 2.5)
Malarstwo ścienne z XII w., „Galem i Hipokrates”, fot. Wikimedia Commons (CC BY-SA 2.5)

Siłą Corpus Hippocraticum nie jest sama wiedza, lecz swoista opowieść o człowieku. Sytuuje ona bowiem człowieka w najszerszym z możliwych kontekstów – w naturze, przedstawiając etapy i symbole ludzkiego życia. Hipokrates i inni medycy z wyspy Kos wyprzedzili swoje czasy o całe epoki, bo jako jedni z pierwszych dostrzegli znaczenie środowiska, w jakim żyjemy. Obserwując pacjentów, widzieli najpierw nie samo ludzkie ciało, jego cechy fizyczne, ale miejsce w planie przyrody, w innym żywym organizmie. W przeciwieństwie do XVII-wiecznych anatomów nie wiedzieli, skąd wypływa krew i co ją rozprowadza po ciele, ale ich atutem – czego brakuje dzisiejszym medykom ze skalpelem – była perspektywa niemal planetarna, a to coś więcej niż sama wiedza o narządach wewnętrznych. Jako praktycy starożytnego, holistycznego wykształcenia musieli być jednocześnie lekarzami, filologami, astronomami i filozofami. 

Współczesna medycyna, zaglądająca komputerowo w każdą komórkę ciała człowieka, niewiele wie o jego miejscu zamieszkania, związkach z innymi ludźmi. Świat, który nas karmi, uspakaja, stymuluje do działania, i przez który możemy zachorować, mało znaczy dziś w lekarskich diagnozach. Tymczasem człowiek – mówią dawni greccy medycy – ze swoim fizjologicznym mikrokosmosem jest częścią naturalnego cyklu, a ciało: starzejącą się, zapisaną opowieścią o tym cyklu. Jesteśmy historią – rzecz jasna historią indywidualną – krążenia materii i emocji. XXI-wieczna medycyna, która o tym zapomniała, może pewnego dnia dojść do ściany, nie rozumiejąc, że narządy to oprócz zbioru komórek i płynów, „repozytoria emocji” – jak określił serce w wywiadzie Marii Hawranek dla „Przekroju” Sandeep Jauhar, kardiolog i pisarz. 

Pilnie zatrudnię sangwinika

Tymczasem za oknem przyroda powoli detonuje swoje zmiany. Patrzę, jak kleszcze – co dzień po kilka naraz – pęcznieją w sierści naszego kota, jak duża, czarna mucha budzi się w plastikowej ramie okna i jednocześnie kontempluję pustą tablicę korkową z napisem „Wiosna” w przedszkolu syna; tablicę, która obiecuje, że wkrótce wypełni się energicznymi ruchami kredek na papierze.

W teorii o czterech temperamentach wiosna jest kojarzona z organizmami silnymi, mocniej zrównoważonymi niż sylwetka jesiennego melancholika czy chwiejnego choleryka, związanego z czerwcowymi upałami. Ale też – mam takie wrażenie, próbując zsyntezować szalone ilości wiedzy z kompendiów historii medycyny, „Tatarkiewiczów” i internetowych podręczników do coachingu – sangwiniczne organizmy są drapieżne, dobrze przystosowane do brania tego, co chcą. Są w swojej przemocy bardziej pomysłowe – o sangwiników proszą w ofertach m.in. „kreatywne” działy korpo i miejskie domy kultury. „Biorą” oczywiście ze spokojem i uśmiechem na ustach, z mrugnięciem powieką, bo sangwinik to typ zmysłowy, wesoły, raźny. O „człowieku raźnym” wspomina renesansowy pisarz – Mikołaj Rej – i w pewien sposób słowo to najlepiej sumuje wiosenną, liberalną sylwetkę sangwinika spośród wszystkich czytanych przeze mnie źródeł. 

Sangwiniczna osobowość wiąże się z każdym początkiem w przyrodniczym i ludzkim cyklu życia – z dzieciństwem lub wczesną młodością (w renesansowych kalendarzach pokazuje się go jako młodego mężczyznę, przypomina trochę Jaskra z serialowego Wiedźmina). Sanwginik to również poranek i oczywiście wiosna. Jego astrologicznymi atrybutami są m.in. Baran i Byk, a planetarnie – Jowisz. Jeszcze pod koniec XIX w. duch humoryzmu kazał ludziom wypatrywać wśród sąsiadów, uczniów czy panien na wydaniu ludzi o „jasnych albo jasnobrunatnych włosach oraz niebieskich oczach”. Tak mówi Szkółka powszednia – ni podręcznik do nauki, ni XIX-wieczny lifestylowy periodyk. Ludzie o sangwinicznym usposobieniu mieli być również „z biała rumiani” (znowu Rej), a ich temperament miał zdradzać żywość i „pełnokrwistość” osoby. 

Większość tekstów o sangwinicznym temperamencie, które czytam, wydają się, jakby pochodziły z tego samego, dawnego źródła. Między tym źródłem a nowoczesnością, rozmiłowaną w ironii, w humorystycznych obrazkach, jest przepaść. Nie mówiąc o przyrodzie. Można było w sobie wypatrywać sangwinika, dopóki pory roku miały przejrzysty, prosty do bólu schemat. A dzisiaj nie mają: zima jest coraz cieplejsza, wiosna zimniejsza etc. Obrazy rodem z Pietera Bruegla – jasne wiosny z porządkowaniem drzew po burzy, srogie zimy z łyżwiarzami – przestały być aktualne. Czy więc dzisiaj w świecie, w którym przyrody właściwie nie ma, powiązania stworzone dwa i pół tysiąca lat temu mają swoją rację bytu? Dobre pytanie, tylko gdzie szukać odpowiedzi?

W tekście korzystałam m.in. z Historii medycyny Johna Kaisermanna, Milosa Pawlowskiego, Yavora Mendela.

Czytaj również:

Wiosna nad stawem Walden Wiosna nad stawem Walden
i
Marta Ludwiszewska
Żywioły

Wiosna nad stawem Walden

Henry David Thoreau

Zamieszkałem w lesie zwabiony myślą, że będę miał czas i sposobność obserwować nadejście wiosny. Gdy widzę z jednej strony uśpione zbocze, z drugiej zaś owo bujne listowie wyrzeźbione w ciągu godziny, wzruszam się tak, jak gdybym w szczególny sposób znalazł się w pracowni artysty.

Skoro na głównych szlakach wodnych ruszają lody, na stawie kra pęka zazwyczaj szybko; nawet przy niskiej temperaturze woda poganiana przez wiatr kruszy okoliczny lód. Tego jednak roku wszystko wyglądało inaczej na Waldenie, albowiem lód spłynął tylko po to, aby wkrótce staw na nowo nim się pokrył. Zawsze kra pęka tutaj później aniżeli na okolicznych jeziorkach, dlatego że Walden jest głębszy i nie mają w nim ujścia strumienie, które by stopiły ją albo skruszyły. Nigdy nie słyszałem o tym, aby pękała w środku zimy, nie wyłączając przełomu lat 1852–53, kiedy to zimowa zawierucha wystawiła stawy na ciężką próbę. Pęka zazwyczaj około pierwszego kwietnia, w tydzień czy dziesięć dni później niż na stawie Flinta i Fair Haven. Zaczyna topnieć od północnego brzegu i na płyciznach, czyli tam, gdzie woda najpierw zamarza.

Czytaj dalej