Za czym naprawdę tęsknimy, kiedy co roku czekamy na wiosnę? Za zapachem i jasnością, jak w piosence Marka Grechuty, czy raczej za samą obietnicą życia, jaką wiosna nam składa? Dawniej wierzono, że w tej obietnicy jest krew i ciepła siła sangwinika – ludzkiego wcielenia wiosny i najbardziej docenianego przez wieki temperamentu.
Właściwie co roku jest tak samo. Kiedy po ciemnych, długich miesiącach zimowych nastaje ciepło, coś się gwałtownie zmienia w otoczeniu i w nas. Wiązka fotonów, które docierają rano do mojej drewnianej podłogi, ma inną barwę. W tej barwie jest zupełnie inna – niż zimowa – siła i jasność. Patrząc na nią, myślę o specyficznej aurze przemocy, z jaką wiosna co roku zjawia się w naszym mikrym, miejskim ogródku.
Pierwsza krew
Krwawa politura na ciele i szata zrobiona z kolczastych witek, którą nosi na sobie panna z obrazu Jacka Malczewskiego z 1898 r. Oto jest właściwa postać wiosny w polskim klimacie. Malczewski namaluje jeszcze później kilka przedstawień wiosny (w roku: 1900, 1909, 1914), ale to właśnie w tym pierwszym obrazie uda mu się najlepiej przekazać tę charakterystyczną, niepokojącą aurę, z jaką ta pora roku – u polskiego malarza mocna, wręcz wampirza postać – wkracza w pozimowy świat.
Z drugiej strony, wiosna ma w sobie przecież również delikatność, przynosi nam po zimie niezbędny paliatyw ciepła. Jak pierwsze obietnice słońca w marcu (nieważne, że w kwietniu przyjdzie jeszcze śnieg i zakryje dopiero co wzeszłą trawę), których oczekujemy po kilku trudnych, ciemnych miesiącach. Wiosna w klimacie umiarkowanym ma być pocieszeniem, ponownym zbliżeniem się do przyrody po kilkumiesięcznym oddaleniu. To zbliżenie opisywane w ludowych opowieściach oznacza jednocześnie pewną podwójność – niesie nie tylko ukojenie i przywodzi na myśl wesołość, ruch, ale również przypomina ów dramatyczny rys z obrazu Malczewskiego. Pierwsze wybuchy wiosny są gwałtownym teatrem życia: mają obudzić świat, roznieść nasiona, nastawić cykl wegetacyjny na nowy tor.
Nic dziwnego, że we wszelkich symbolicznych obrazkach atrybutem wiosny jest krew. W jednym wyobrażeniu krążącej w organizmach posoki zawarte są wszystkie wątki wiosennej gorączki – krążenie, wytęsknione ciepło, bliskość, przemoc. Spotykamy również sanguis (łac. krew) u pnia wszystkich europejskich opowieści o człowieku i jego związku z naturalnym cyklem przyrody. W dziele Corpus Hippocraticum, księdze medycznej Hipokratesa (choć nie wiadomo, ile z 70 pism jest jego autorstwa, a ile – innych medyków z greckiej wyspy Kos), którą poskładano z papirusowych kart dopiero 100 lat po jego śmierci, znalazły się zapiski o słynnej teorii humoralnej. Według niej w organizmie człowieka miały krążyć cztery fizjologiczne ciecze: krew, żółć, czarna żółć i flegma. Zmieszane w odpowiednich stosunkach, stanowiły o ludzkim zdrowiu. Z kolei ich nierównowaga prowadziła do różnych chorób lub określała temperament człowieka jako jeden z czterech typów: sangwiniczny (krew), choleryczny (żółć), melancholiczny (czarna żółć) i flegmatyczny (flegma).
Teoria humoralna zmieniała się w kolejnych epokach. Różne filozofie i wpływy innych nauk owocowały przekształceniami, ale niektóre sensy humoryzmu przetrwały aż do XXI w., wchodząc na stałe – jak właśnie powyższa teoria czterech temperamentów – do psychologii popularnej i medycyny niekonwencjonalnej. Spotkamy ją też w dzisiejszym coachingu i memach internetowych.
Leczyć to opowiadać
Skoro więc w XXI w. wiemy, że krew nie „rodzi się z pokarmu w wątrobie” (jak uważał Galen, rzymski następca Hipokratesa), to skąd bierze się dzisiejsza popularność tych starożytnych koncepcji? Dlaczego w dyskusjach działów HR i podczas rozmów kwalifikacyjnych wykorzystuje się dziś ustalenia sprzed dwóch i pół tysiąca lat, a Hipokratesa nazywa się „ojcem współczesnej medycyny”, choć widok krwi rozlewającej się we wnętrzu ludzkim był mu obcy (historycy wątpią, by przeprowadził w swoim życiu chociaż jedną operację – tabu religijne zakazywało wówczas takich praktyk)?
Siłą Corpus Hippocraticum nie jest sama wiedza, lecz swoista opowieść o człowieku. Sytuuje ona bowiem człowieka w najszerszym z możliwych kontekstów – w naturze, przedstawiając etapy i symbole ludzkiego życia. Hipokrates i inni medycy z wyspy Kos wyprzedzili swoje czasy o całe epoki, bo jako jedni z pierwszych dostrzegli znaczenie środowiska, w jakim żyjemy. Obserwując pacjentów, widzieli najpierw nie samo ludzkie ciało, jego cechy fizyczne, ale miejsce w planie przyrody, w innym żywym organizmie. W przeciwieństwie do XVII-wiecznych anatomów nie wiedzieli, skąd wypływa krew i co ją rozprowadza po ciele, ale ich atutem – czego brakuje dzisiejszym medykom ze skalpelem – była perspektywa niemal planetarna, a to coś więcej niż sama wiedza o narządach wewnętrznych. Jako praktycy starożytnego, holistycznego wykształcenia musieli być jednocześnie lekarzami, filologami, astronomami i filozofami.
Współczesna medycyna, zaglądająca komputerowo w każdą komórkę ciała człowieka, niewiele wie o jego miejscu zamieszkania, związkach z innymi ludźmi. Świat, który nas karmi, uspakaja, stymuluje do działania, i przez który możemy zachorować, mało znaczy dziś w lekarskich diagnozach. Tymczasem człowiek – mówią dawni greccy medycy – ze swoim fizjologicznym mikrokosmosem jest częścią naturalnego cyklu, a ciało: starzejącą się, zapisaną opowieścią o tym cyklu. Jesteśmy historią – rzecz jasna historią indywidualną – krążenia materii i emocji. XXI-wieczna medycyna, która o tym zapomniała, może pewnego dnia dojść do ściany, nie rozumiejąc, że narządy to oprócz zbioru komórek i płynów, „repozytoria emocji” – jak określił serce w wywiadzie Marii Hawranek dla „Przekroju” Sandeep Jauhar, kardiolog i pisarz.
Pilnie zatrudnię sangwinika
Tymczasem za oknem przyroda powoli detonuje swoje zmiany. Patrzę, jak kleszcze – co dzień po kilka naraz – pęcznieją w sierści naszego kota, jak duża, czarna mucha budzi się w plastikowej ramie okna i jednocześnie kontempluję pustą tablicę korkową z napisem „Wiosna” w przedszkolu syna; tablicę, która obiecuje, że wkrótce wypełni się energicznymi ruchami kredek na papierze.
W teorii o czterech temperamentach wiosna jest kojarzona z organizmami silnymi, mocniej zrównoważonymi niż sylwetka jesiennego melancholika czy chwiejnego choleryka, związanego z czerwcowymi upałami. Ale też – mam takie wrażenie, próbując zsyntezować szalone ilości wiedzy z kompendiów historii medycyny, „Tatarkiewiczów” i internetowych podręczników do coachingu – sangwiniczne organizmy są drapieżne, dobrze przystosowane do brania tego, co chcą. Są w swojej przemocy bardziej pomysłowe – o sangwiników proszą w ofertach m.in. „kreatywne” działy korpo i miejskie domy kultury. „Biorą” oczywiście ze spokojem i uśmiechem na ustach, z mrugnięciem powieką, bo sangwinik to typ zmysłowy, wesoły, raźny. O „człowieku raźnym” wspomina renesansowy pisarz – Mikołaj Rej – i w pewien sposób słowo to najlepiej sumuje wiosenną, liberalną sylwetkę sangwinika spośród wszystkich czytanych przeze mnie źródeł.
Sangwiniczna osobowość wiąże się z każdym początkiem w przyrodniczym i ludzkim cyklu życia – z dzieciństwem lub wczesną młodością (w renesansowych kalendarzach pokazuje się go jako młodego mężczyznę, przypomina trochę Jaskra z serialowego Wiedźmina). Sanwginik to również poranek i oczywiście wiosna. Jego astrologicznymi atrybutami są m.in. Baran i Byk, a planetarnie – Jowisz. Jeszcze pod koniec XIX w. duch humoryzmu kazał ludziom wypatrywać wśród sąsiadów, uczniów czy panien na wydaniu ludzi o „jasnych albo jasnobrunatnych włosach oraz niebieskich oczach”. Tak mówi Szkółka powszednia – ni podręcznik do nauki, ni XIX-wieczny lifestylowy periodyk. Ludzie o sangwinicznym usposobieniu mieli być również „z biała rumiani” (znowu Rej), a ich temperament miał zdradzać żywość i „pełnokrwistość” osoby.
Większość tekstów o sangwinicznym temperamencie, które czytam, wydają się, jakby pochodziły z tego samego, dawnego źródła. Między tym źródłem a nowoczesnością, rozmiłowaną w ironii, w humorystycznych obrazkach, jest przepaść. Nie mówiąc o przyrodzie. Można było w sobie wypatrywać sangwinika, dopóki pory roku miały przejrzysty, prosty do bólu schemat. A dzisiaj nie mają: zima jest coraz cieplejsza, wiosna zimniejsza etc. Obrazy rodem z Pietera Bruegla – jasne wiosny z porządkowaniem drzew po burzy, srogie zimy z łyżwiarzami – przestały być aktualne. Czy więc dzisiaj w świecie, w którym przyrody właściwie nie ma, powiązania stworzone dwa i pół tysiąca lat temu mają swoją rację bytu? Dobre pytanie, tylko gdzie szukać odpowiedzi?
W tekście korzystałam m.in. z Historii medycyny Johna Kaisermanna, Milosa Pawlowskiego, Yavora Mendela.