Koronawirus, a dokładnie to, jak się do niego odnosimy, mieści w sobie wiele naprawdę odjechanych kodów kulturowych. Tak odjechanych, że tylko jakiś szaleniec mógłby wpaść na pomysł, żeby ich tu szukać. Ale one jednak tu naprawdę są! Dlatego postanowiłem robić dziś za szaleńca. Paradoksalnie – na przekór zakazom – w czasie pandemii można sobie pozwolić na więcej niż zwykle. Politycy pozwalają sobie na znacznie więcej. Policjanci też. To dlaczego filozof od „świeckiej teologii” (jak mnie ostatnio w „Przekroju” określił Destroix) nie mógłby dziś pojechać po bandzie?
Spróbuję was przekonać, że wirus w koronie ma w naszej kulturze status chrześcijańskiego mesjasza, czyli zbawiciela. Że jest niczym Chrystus, powracający w chwale, żeby sądzić żywych i umarłych.
Od pierwszego dnia, gdy usłyszałem tę nazwę, nie dają mi spokoju jej bardzo silne, metaforyczne konotacje. Koronawirus to przecież (nie tylko po polsku, ale w większości zachodnich języków) „wirus w koronie”, „wirus ukoronowany”. Należący do rodziny różnych koronawirusów i jak wszystkie one nazwany tak dla białkowych wypustek otaczających jego „głowę”, został przez nas ukoronowany również w wymiarze naszej praktyki społecznej. Chroniąc się przed nim w sposób tak zmasowany i konsekwentny, siłą rzeczy zaczęliśmy otaczać go swoistą celebrą. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak zrobiliśmy z niego „króla świata”. Termin „koronawirus” zaczął dziwnie rezonować w naszej wyobraźni indywidualnej i zbiorowej, w naszych ukrytych marzeniach, obawach i tęsknotach. A ponieważ żyjemy w świecie postchrześcijańskim (choć zeświecczonym to zbudowanym na chrześcijańskim fundamencie), „koronawirus” wszedł w interakcje z chrześcijańskimi kodami kulturowymi, które nosimy, choćby bezwiednie, w naszych głowach.
Najpierw jednak – zanim bliżej rozwinę tę myśl – krótka powtórka z katechizmu i historii chrześcijaństwa (wybaczcie mi to niewierzący, agnostycy, ateiści i antyklerykałowie). Jezus głosił, że jeszcze za jego życia nastanie Królestwo Boże. Nie precyzował do końca, czym ono miałoby być. Prawdopodobnie czymś na miarę wyobrażeń ówczesnego judaizmu. Dla nas w szczegółach to nieistotne. Wystarczy ogólny sens: chodziło o inny, lepszy świat, w którym dzięki Bożej interwencji zatriumfują miłość i dobro, dobrobyt i pokój. Jezus mówił nawet, że to już się dzieje, i że on sam jest tego znakiem. Po jego tragicznej śmierci okazało się, że na nic takiego nawet się nie zanosi. I wtedy grupa jego uczniów doszła do wniosku, że Królestwo Boże przyjdzie, gdy Jezus – umęczony na krzyżu mesjasz – powróci na ziemię. Myślę, że to w tym celu napisali opowieść (i uwierzyli w nią!) o zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu. I znów, tak jak Jezus, głosili, że to się stanie za ich życia. Kolejny raz okazało się, że nic z tego.
Przychodziły następne generacje chrześcijan, a paruzji (przybycia mesjasza w chwale) ani widu, ani słychu. Odsuwano ją wciąż dalej i dalej w czasie, aż stanęło na bliżej nieokreślonej, trudnej nawet do wyobrażenia perspektywie końca świata. To notabene otworzyło przestrzeń dla zawrotnej religijnej, kulturowej i politycznej kariery Kościoła.
Powtórne przyjście Jezusa wraz z końcem świata i nastaniem Królestwa Bożego miały zwiastować znaki w formie katastrof, plag i prześladowań. Przyjęło się myślenie, że im ich więcej, tym bliżej jest upragnione wyzwolenie i zbawienie, tym bliżej lepszy świat poza czasem i przemijaniem. Tak pocieszali się (i wciąż się pocieszają) prześladowani za wiarę chrześcijanie.
Co to ma wspólnego z wirusem w koronie? Poczekajcie moment. Potrzebny jest jeszcze jeden krok w tym rozumowaniu: nowoczesność, w której żyjemy – mimo postępującej od rewolucji francuskiej laicyzacji życia społecznego – wciąż naśladuje i odtwarza (tyle że na świecką modłę) te same chrześcijańskie schematy i wyobrażenia. Dokumentuje to ogromna literatura na ten, wciąż jeszcze niewyczerpany temat, od Carla Schmitta po Žižka i Agambena. Żyją dziś tym i konserwatyści, i marksiści. Tylko liberałowie jakby mniej, ale to temat na osobny felieton.
Zatem w postchrześcijańskim świecie coraz mniej ludzi wierzy w przyjście mesjasza w koronie chwały i w ustanowienie Królestwa Bożego. A więc też coraz rzadziej wierzy się, że kataklizmy i katastrofy zapowiadają to przyjście. Staramy się wyjaśniać naukowo i racjonalnie powody nawiedzających nas zjawisk, również tych niepokojących. Wraz z rozwojem nowoczesnej nauki wyzbyliśmy się celowego spojrzenia na procesy przyrodnicze, co było oczywistą antropomorfizacją. Ale przywołany kod kulturowy ciągle działa w naszym życiu psychicznym, w którym, jak zauważa Freud, nic nie ginie. Pod wierzchnią warstwą nowoczesnej świadomości kryją się (niczym starożytne ruiny pod ulicami i budynkami miast o długiej historii) warstwy znacznie wcześniejsze, które wciąż nas uruchamiają, tyle że najczęściej w sposób nieświadomy. Nic więc dziwnego, że – po pierwsze – wielu z nas mimowolnie wciąż czeka na spektakularny przełom. I liczy, że zrobi się on sam, a więc przyjdzie jak mesjasz. Dlatego – po drugie – w apokaliptycznych wizjach, które nas nawiedzają, doznajemy pokrzepienia. Oczywiście, nawet nie dopuszczając tego do siebie, ale tak jest.
Sytuacja wygląda więc tak: w katastrofach, klęskach, kataklizmach, których panicznie się boimy, przeczuwamy zarazem przedsmak sprawiedliwości i pokoju, zapowiedź nowego początku i lepszego świata. I że się to nam zrobi samo, dzięki jakiejś „mocy z wysoka”. Wszystko dokładnie tak, jak w chrześcijaństwie. Tylko gdzieś nam się zapodział mesjasz. Zapodział się gdzieś, ale jest potrzebny. „Jak to bez mesjasza, który przyjdzie w chwale i mocy?” – pyta nasza nieświadomość i wciąż go (bez naszej wiedzy i zgody) wypatruje.
Jest w nowoczesnej, postchrześcijańskiej psychice coś takiego, co najchętniej nazwałbym „pustym miejscem po mesjaszu”. Nosimy w sobie wielki brak i tęsknotę do mesjasza w koronie. Ciągnie się za nami nieodbyta żałoba po nim. Krwawi jak niezaleczona rana. I dlatego – to już prawie puenta – koronujemy wirusa na Chrystusa Króla. Koronawirus, sam w sobie dość enigmatyczny, bo nie do końca zbadany (wciąż trwa spór odnośnie do jego śmiertelności, skali faktycznych zachorowań etc.), a do tego prezentowany w mediach jako kataklizm grożący zagładą cywilizacji, staje się w grze naszej wyobraźni czymś na kształt widma powracającego mesjasza. Jesteśmy na tę grę tym bardziej podatni, że musieliśmy długo funkcjonować w trudnym dla psychiki stanie zawieszenia i odosobnienia. Jest to idealna sytuacja, aby w naszej wyobraźni i uczuciach mocno dały o sobie znać tego rodzaju procesy.
Koronawirus przychodzi dziś w chwale, sądzić żywych i umarłych. I już sądzi. Jednym daruje życie, innym je zabiera, jeszcze innym – „umarłym za życia”, tym udręczonym, osaczonym, przytłoczonym, przemęczonym i zrezygnowanym – życie przywraca. Albo przynajmniej daje święty spokój w domowym zaciszu. Tego rodzaju gra fantazmatów i fantasmagorii odbywa się w głowach wielu z nas. Nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę.
Myślę, że warto być tego bardziej świadomymi. Nie tylko po to, żeby w sposób bardziej racjonalny, a dzięki temu bezpieczniejszy i stabilniejszy przejść przez pandemię. Ale również dlatego, że możemy się tu wiele nauczyć na temat mechanizmów napędzających nasze życie zbiorowe (nie tylko polskie, rzecz jasna, ale w ogóle zachodnie). Widać tu jak na dłoni kryptoteologiczne, podskórne założenia i dynamizmy naszego zbiorowego życia. Wśród nich – oczekiwanie na mesjasza. Nie chcę powiedzieć, że czas na to, by wyrugować te teologiczne pokłady. Nie sądzę nawet, żeby było to możliwe. Myślę jednak, że warto się z nimi konfrontować. Warto objąć je procesem „przebolenia”, o którym pisał Gianni Vattimo. W przeciwnym razie będą nas nawiedzać jak upiory. Wystarczy samo zdanie sobie sprawy z ich istnienia, żeby przestały mieć nad nami bezwzględną (bo nieuświadomioną przez nas) władzę.
Co więcej, zdanie sobie z tego sprawy pozwoli nam, być może, dokopać się do jeszcze głębszych pokładów naszej kultury. Wspomniałem o tym (a jest to opinia podzielana przez wielu czołowych biblistów), że sam Jezus nie zapowiadał swojej paruzji ani nie wiązał nastania Królestwa Bożego z katastrofą, która najpierw się wydarzy. Mówił raczej o czymś co dzieje się „tu” i „teraz”, ale na co dzień nie mamy do tego dostępu. Nazwijmy to, całkiem po świecku, cudem istnienia i jego pełnią. Jeśli nosimy w sobie i ten Jezusowy kod, to podpowiada on nam, że pełnia życia jest na wyciągnięcie ręki. Że niepotrzebna jest do tego apokalipsa. Że to nie jest coś, co nastanie dopiero wtedy, gdy świat spotka ostateczna katastrofa. Przeciwnie, to coś, co się wydarza tu i teraz jako moje niepowtarzalne życie i nawet koronawirus, choćby nawet był widmem szatana, a nie tylko mesjasza, nie może mi tego odebrać.
Póki co jednak mamy do czynienia ze świecką, czyli jak się okazuje całkiem nieświecką, apokalipsą. Ciągle na nią czekamy, niezależnie od tego, czy jesteśmy wierzący, czy nie. I właśnie teraz mamy wrażenie, że nadeszła. A sprowadziła ją nam „paruzja” wirusa w koronie. Jego przybycie, jego niewidzialne bycie przy nas. Wlazł w puste miejsce po mesjaszu, i nie zamierza stamtąd wyleźć.