Znów obudziłem się z tym samym uczuciem, znów w półśnie pakowałem plecak. Niezwykłe, że moje ciało wciąż myśli, że czas na wędrówkę, mimo że kwarantanna trwa od ponad tygodnia. Jakby w środku mnie mieszkało małe zwierzątko, które bardzo wolno się uczy.
Na śniadanie zjadłem owsiankę, już z talerza jak zwykle. Menażkę schowałem do szafki – nie ma co z niej jeść. Oszukiwanie się to uciążliwy zwyczaj. Coś jak rozbijanie namiotu na wodzie. Śledzie nie mają się o co zaczepić. To znaczy śledzie namiotowe, bo śledzie prawdziwe pływają w wodzie aż miło.
Co się ze mną dzieje? Kiedy wędrowałem przez lasy, nie miałem takich myśli. Nie zastanawiałem się nad różnicą między śledziami namiotowymi a zwykłymi. Czy to zamknięcie i bezruch tak na mnie działają?
Co parę godzin posyłam Muminkowi sygnał dymny „u mnie dobrze, naprawiam ekwipunek”. Dzięki temu nie muszę się zastanawiać, co wysyłać. To duża ulga. Czy jednak rzeczywiście coś naprawiam? Wypolerowałem harmonijkę czystą szmatką. Błyszczy tak bardzo, że aż boję się na niej zagrać. Przywykłem do pyłu dróg. Wyczyszczona i lśniąca, harmonijka przypomina jedną ze srebrnych łyżek Filifionki.
Muszę ją czymś przyprószyć. Inaczej nic nie zagram.
Spod progu zebrałem trochę ziemi. Obtoczyłem w niej harmonijkę. Od razu lepiej. Przed snem zagram sobie kilka nut. Dziwnie brzmią, odbijając się od sufitu. Normalnie o tej porze ulatywałyby w nocne niebo nad ogniskiem. Ale cóż. Nuty to nuty.