
W dzień bojownicy grają w gry komputerowe i czekają na zmierzch, kiedy obserwatorzy OBWE pójdą na piwo i można będzie rozpocząć ostrzał. Paweł Pieniążek opowiada o codzienności i niezwykłości wojny na Ukrainie.
Miłada Jędrysik: Czy do wojny można się przyzwyczaić?
Paweł Pieniążek: Nie chcę tego trywializować, ale to jest mniej więcej tak jak z nami, kiedy musimy codziennie jeździć zapchanym autobusem do pracy. Jest nieprzyjemnie, nieładnie pachnie, ale do pracy dotrzeć trzeba. Ludzie potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego. Zdumiewające, jak szybko to, co ekstremalne, staje się „normalne”.
Na przykład co?
Zabijanie. Każdy z nas pewnie powie, że nigdy nie zabiłby człowieka. Żołnierze na froncie nie mają takich dylematów. Po prostu zabijają. To jest ich praca i obowiązek. Zwykłego człowieka, który nigdy nikogo nie zabił, nie dzieli jakiś duży dystans od tego, który zabija. Teraz już wiem, że każdy z nas, gdyby mu zapewnić odpowiednie warunki, mógłby zabijać bez zmrużenia oka.
Piszesz o bojownikach, którzy pokazywali Ci zdjęcia swoich przeciwników z drugiej strony frontu zrobione tuż przed tym, jak do nich strzelali.
Bo wtedy to jest praca wykonana nie tylko dobrze, ale i spektakularnie.
Chyba też umyka nam biznesowy element wojny, niezmiernie ważny. Przecież między liniami frontu prowadzi się interesy. Na przemycie można dużo zarobić.
Szczególnie na początku wojny ochotnicze bataliony nie miały z czego żyć, więc musiały na siebie zarabiać także w ten sposób. Skala biznesu jest tam gigantyczna. Często słyszałem takie rosyjskie powiedzenie – komu wojna, a komu mat’ rodna [dla jednego wojna, dla innego krowa dojna – przyp. red.]. W ochotniczym batalionie Ajdar tych, którzy tym się głównie parali, nazywano „frakcją komercyjną”.
Ale tego dogadywania się między sobą jest dużo