Przed paru tygodniami, zmarła w Glasgow, w Szkocji wielka polska poetka, Maria Jasnorzewska, córka Wojciecha Kossaka.
Widzę ją jeszcze, tę „staroświecką, młodą panią z Krakowa”. Widzę ją, jak zwiewna, „drobna i niepozorna, jak zwykle słowiki”, patrząca w świat swymi olbrzymimi, niebieskimi oczyma — chodziła wśród pól i lasów, niby ich głos i uśmiech, widzę ją, jak „owinięta w nakrapiane woale” przesuwała się po ciemnym ogrodzie Kossakówki.
Bo gdy się myśli o Marii Jasnorzewskiej, musi się równocześnie myśleć o tym domu, w który była wrośnięta wszystkimi fibrami swej duszy.
Dom na Kossakówce jest właściwie małym, nieważnym dodatkiem do ogrodu. Wśród starych drzew, na zielonych trawnikach, gdzie tak słodko wiosną pachną konwalie, wtulony w roślinność stoi mały i śmieszny, jak dom dla lalek. Wewnątrz małe schodki, jak drabinki, jakieś przedziwne korytarzyki i sionki, pokoje jak bombonierki, stare, lawendą pachnące meble, konie Juliusza Kossaka, konie Wojciecha Kossaka, grające świerszcze, ciche, niewidoczne gnomy i krasnoludki.
Za tym starym, na wszystkich szwach skrzypiącym domem, za tym ciemnym ogrodem tęskniła poetka przez całych 6 lat wojennego wygnania.
„Tu świat jest tak piękny, że aż nierealny — pisała z Lizbony — ale to wszystko nie jest prawdziwe, to nie jest życie. Życie jest tylko w domu, tylko na Kossakówce…”
Bo tylko my, ludzie ślepi, ludzie nie obdarzeni wzrokiem poezji szukamy piękna daleko, jeżdżąc za nim po egzotycznych krajach.
Nie, nie potrzebowała daleko szukać piękna. Wystarczało jej patrzeć, jak baby krakowskie suną na targ, z gęsiami przywiązanymi na plecach, jak mucha ocierająca łapki naciąga długie, balowe rękawiczki niczym strojna hrabina, jak deseń perskiego dywanu wiedzie „stubarwne kłótnie” i jak stąpa po piasku gwieździstymi łapkami małe kurczę.
Ale tak otoczona pięknem świata, tak nim władająca, strojna w złoty kapelusz słońca i w szumiące falbany morza, nie była jednak wesoła poetka-czarodziejka. W tym swoim biologicznym wżyciu się w przyrodę cierpiała i trwożyła się jej własnymi smutkami i dramatami. Na każdym kroku spotykała groźbę przemijania i starości, razem z naturą przeżywała ciągle drzemiącą tajemnicę narodzin i śmierci, końca i poczęcia. Przeżywała ją swą w ziemię wrośniętą duszą kobiety.
Problemom tragedii kobiety, problemom miłości, dziecka, kobiecej wolności i niewoli poświęciła parę sztuk teatralnych. Jedną — chyba jako prekursorka — poświęciła grozie, a także i śmiesznościom reżimów faszystowskich, chyba instynktem poetki wyczuwając grozę ciągnącej na Europę chmury.
Ale nie deski teatralne były jej żywiołem.
Niedoścignioną mistrzynią była w liryce, w tych krótkich, zwiewnych strofach, uderzających malarskością obrazu, celnością słowa, trafnością nieoczekiwanych zestawień i zdumiewającą zwięzłością.
I ma się wrażenie, przeglądając jej twórczość, że w miarę doskonalenia się jej sztuki skracały się wiersze. Bo te wiersze, które zdawałoby się, są jedynie oddechem i śpiewem ziemi, były zarazem szczytem świadomego siebie i do ostatnich granic opanowanego kunsztu pisarskiego.
A teraz „serce jej utonęło” — „najechane przez wieczność”.
I nie wiadomo: czy „z sercem rozbitym i płonącym” „spadła aerolitem” na pola błyszczącej na niebie Wenus, czy może „mglistą limuzyną” „wjechała w bramy nieboskłonu”.
Jedno jest pewne, że
…za oknem wiosennie powrotna
Safo śpiewa słowikiem.
I śpiewać nam będzie, póki śpiewać będzie w naszych sercach polska mowa, póki do wyrażenia tęsknot i smutków człowieka potrzebna mu będzie Poezja.
Miłość
Nie widziałam cię już od miesiąca.
I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,
lecz widać można żyć bez powierza.
O cioci co się otruła
Ciotki nie były piękne, nie miały nic z wróżek
Były dzielne, szczawiowe, barchanowe żony.
Nie miały złotych włosów, ni jedwabnych nóżek,
ni oczu tajemniczych, ni rzęs wykręconych.
Brały serio swe dzieci, kwiaty i owoce,
mężów trzymały krótko, perfum nie lubiły,
zasypiały spokojnie w księżycowe noce,
pełne kurzej tężyzny i jaglanej siły.
Jedynie ciocia Lila, wiotka i pachnąca,
podobna była wróżce i paryskiej lali.
Chodziła w piórkach ptasich i tiulach ze słońca,
całowała, unosząc nakrapianych woali.
Wkrótce ją jakieś wichry żałosne rozwiały
wśród wiosennych błyskawic i szumów
ponurych…
Zgrzebne ciotki płakały — lecz nic nie wiedziały
jaki był smak miłości i… trutki na szczury.
Mól
Mól molicy w czułym szale
Znosi wszystkie mód żurnale.
I powiada: zobaczymy
Co będziemy jeść tej zimy.
Telegram
Wiadomość biegła szybko ze sztyletem po drucie
jak tancerka z parasolem po linie,
i zdyszana dobiegła w oznaczonej godzinie
by mnie zabić w oznaczonej minucie.
Aeroplan
Aeroplan, najpiękniejszy ptak biały
leci w oddal, ponad chmur szarzyznę —
Ma skrzydła jak szarańcza.
Jest jak orzeł śmiały.
A oczy ma i serce mężczyzny.
Portret
Usta twoje: ocean różowy.
Spojrzenie: fala wzburzona.
A twoje szerokie ramiona:
Pas ratunkowy…
Bandyta i diabeł
W okropnie ciemne rano, o godzinie czwartej
przyszli ludzie po Dudka, bandytę z Przegorzał.
Dudek wyszedł posłusznie w otoczeniu warty,
a za murem więzienia świt miedziany gorzał.
Dudek bał się ogromnie, bo któżby się nie bał,
i z tęsknotą spoglądał jak to słońce świta.
Nie pragnął wcale piekła. Nie chciał także nieba.
W ogóle nie był ciekaw. Lecz nikt się nie pytał.
Wicher strachu trząsł Dudkiem jak umarłym listkiem.
Poprosił o papieros. Nie było i basta.
Diabeł usłyszał. Skoczył galopem do miasta.
Znalazł, wraca z tryumfem. A tu już po wszystkiem…
Tekst pochodzi z numeru 22/1945 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.