Łukasz Komła: Jak wspominasz czas, kiedy powstał klub Trytony jako miejsce artystycznych spotkań, ale też okres istnienia zespołu o tej nazwie?
Sławek Janicki: To zdaje się była końcówka lat 80. W zasadzie nie było klubów we współczesnym rozumieniu. Oczywiście, znacznie wcześniej działały kluby studenckie, które miały jednak swoje ograniczenia wynikające z przynależności do uczelni. A tu nagle okazało się, że tworzymy miejsce, w którym można robić wszystko, na co wyobraźnia pozwoli. Jako bardzo młodzi ludzie nie mieliśmy świadomości, co tak naprawdę robimy i jakie będą tego konsekwencje. To można zaobserwować dopiero po długim czasie.
Zespół Trytony istniał już przed powstaniem klubu, mieliśmy salę prób i byliśmy po nagraniach, których dziś nie ma, bo taśma matka znalazła się w futerale gitary sprzedanej na targowisku w Bremen. Powstanie klubu zaktywizowało zespół, graliśmy koncerty niemal każdego dnia przez kilka pierwszych miesięcy. W większości były to jazzowe standardy, So what, Mr. PC, Impression, Resolution, Autumn Leves czy Some Day My Pronce Will Come. Klub pękał w szwach. Wieczorami graliśmy, w dzień pracowaliśmy nad swoją muzyką. Tak powstał materiał nagrany potem w studio Deo Recordings w Wiśle, uchodzące w tamtym czasie za najlepsze w Polsce. Powstała płyta Tańce Bydgoskie. Za nasze sesje w studio zapłacił wschodzący wówczas bydgoski biznesmen, który bywał na naszych koncertach, a poza tym chyba lubił pokazywać, że ma pieniądze. Następnie zleciliśmy ludziom ze studia w Wiśle, a dokładnie Henrykowi Królowi, wysłanie płyty do austriackiej tłoczni, ale… nie mieliśmy kasy, żeby zapłacić za tłoczenie. Studio Deo Recordings zapłaciło za produkcję w Austrii, a my mieliśmy zwrócić pieniądze ludziom z Wisły przy odbiorze gotowych albumów. Pojechaliśmy po płyty do Wisły bez kasy, ale uprosiliśmy Króla o kilkanaście sztuk i wróciliśmy do Bydgoszczy. Tymczasem w klubie szykowały się wielkie zmiany, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy.
W tym samym czasie z wieloletnich morskich wojaży wrócił do Bydgoszczy perkusista Józef Eliasz, który także przychodził na nasze koncerty, choć tego, co robiliśmy, raczej nie znosił. Mówił jednak, że bardzo mu się podoba, usłyszał o naszych potrzebach finansowych i zaproponował deal: 1000 dolarów na wykupienie tej płyty w zamian za udziały w klubie Trytony. Załatwiliśmy rzecz z naszymi kolegami, formalnie właścicielami klubu, którzy oczywiście potrzebowali pieniędzy i wkrótce okazało się, że był to początek końca klubu. W ciągu kilku miesięcy pan Eliasz nas wszystkich wykopał, zmienił nazwę na Eljazz i zaczął uprawiać swoją statkową bajkę. Staliśmy się bezdomni i trzeba było poszukać innego miejsca. Znaleźliśmy je na tyłach kina „Pomorzanin” z 1904 r., gdzie wcześniej znajdowały się Zakłady Naprawcze Projektorów Filmowych. Postanowiliśmy założyć klub. My, czyli grupa ludzi, którzy parali się różnego rodzaju działalnością artystyczną. Jacek Majewski i ja, trochę chyba z przypadku, staliśmy się tymi, którzy wzięli na siebie odpowiedzialność, aby ukierunkować energię wielu osób i doprowadzić do powstania klubu.
Zagospodarowanie fabrycznych pomieszczeń zajęło kilka miesięcy, przy udziale wielu bezinteresownych osób. Czas był inny, rodziła się nowa Polska, wszyscy byli pełni dobrej energii, do tego byliśmy młodzi i silni. Obaj z Jackiem trenowaliśmy wcześniej wioślarstwo, co nauczyło nas wytrwałości, uczyniło z nas silnych gości, także pod względem fizycznym.
Dlaczego Trytony zamieniły nazwę na Fabrykę Rzeźb Gadających Ze Sobą, Mózg?
Klub Mózg ruszył 30 marca 1994 r. Tomasz Gwinciński napisał w tym czasie sztukę teatralną Mózg, której akcja działa się wewnątrz mózgu. Słowo przypadło mi do gustu, w końcu to drugi ulubiony narząd, jak mawiał Woody Allen. Chociaż w późniejszych latach nazwa Mózg nie zawsze dobrze się „sprzedawała”. Chcieliśmy jednak jakoś dookreślić, czym będziemy się zajmować. Słowo fabryka w nazwie było dość oczywiste. Byłem z żoną, synem i zdaje się Zbychem „ZbyZiel” Zielińskim na spacerze i rozmyślaliśmy nad nazwą, ale słabo nam szło, więc zapytaliśmy dzieciaka, czy ma jakieś pomysły, a ten wypalił, że „fabryka rzeźb”. Jakich „rzeźb”? A Qba, z prostotą dziecka, na to: „no rzeźb gadających ze sobą”. I zostało. Już rzadko używa się pełnej nazwy, ale wciąż od czasu do czasu ktoś się pojawia i zupełnie na poważnie szuka i dopytuje, gdzie są te rzeźby i jak gadają ze sobą.
Sławek Janicki, fot. Jarosław Majewski
Mam na to pomysł od dawna – chciałbym zacząć robić odlewy gipsowe ludzi, którzy przychodzą do Mózgu i wypełniać tymi rzeźbami pomieszczenia. Aż zacznie brakować miejsca na nie, a wtedy zamknąć klub i podsłuchiwać ukradkiem nocą, czy nie gadają ze sobą. Nie zrobiłem jak dotąd żadnej, więc na realizację projektu zamykania Mózgu trzeba będzie trochę poczekać.
Jak w pamięci zapisał Ci się na przykład rok 1994, w którym ruszył klub, jak wspominasz tamten czas?
Jak wspomniałem, budziło się nowe, była młodość, miłość i chęć odkrywania, eksperymentowania i tworzenia. Codziennie wszyscy odwiedzali klub, gadało się po nocach, aby następnego dnia wstać i realizować te przed chwilą wymyślone pomysły. Zacieśniły się związki z muzykami z Gdańska, z którymi działaliśmy jeszcze przed Trytonami. Każdego tygodnia coś się działo: powstawały nowe składy, często tylko na jeden wieczór, ale niektóre z nich przetrwały przez lata. Działali też plastycy, w tym Szkoła Bydgoska, czyli Kszysztof Gruse, Stanisław Stasiulewicz i Zbigniew „ZbyZiel” Zieliński oraz kilku innych kolegów, którzy też czuli się częścią tej grupy.
Istotą tego miejsca był fakt, że klub stanowiła dość spora grupa muzyków i artystów wizualnych z Bydgoszczy, czyli wspomniani wyżej oraz Wojciech Zamiara, Grzegorz Pleszyński, Tomasz Gwinciński, Tomasz Pawlicki, Jacek Majewski, Jacek Buhl, nieco później także Janusz Zdunek, Tomasz Glazik, Andrzej Przybielski i ja, do których od samego początku dołączyła grupa gdańszczan: Tymon Tymański, Mikołaj Trzaska, Jacek Olter, Jarek Majewski, Tomasz „Święty” Hesse, Asia Charchan i oczywiście Jerzy Mazzoll, który dla wielu jest bardziej z Bydgoszczy niż Gdańska.
Stanowili oni niebywale silny trzon, wokół którego zaczęli skupiać się artyści przybywający z zewnątrz. Rozpoczęło się od gitarowego kwartetu Freda Fritha i koncertu z Joeyem Baronem, potem pojawiały się młode pokolenia i ten schemat działa do dziś. Niektórzy z młodych są dziś już tak daleko od głównego pnia, że zapomnieli o jego istnieniu, ale na szczęście są i tacy, którzy dokładnie wiedzą, skąd wyrośli.
Jaka energia panowała w Mózgu w latach 90.? Było rodzinnie, przyjacielsko? A może to było miejsce przeznaczone wyłącznie dla wąskiej grupy ludzi, np. dla subkultury yassowej? Z mojej perspektywy, jako uczestniczik październikowego 15th Mózg Festival, dodam, że owa rodzinna atmosfera nadal unosi się nad tym miejscem.
Było i jest rodzinnie. Zawsze traktowałem to miejsce jak dom i tak traktuje go wielu artystów, niekoniecznie tylko tych lokalnych. Staram się tak dobierać osoby pracujące w Mózgu, aby rozumiały, gdzie pracują i miały szacunek do tego, co się w nim dokonuje oraz aby chciały być jego częścią. Bo Mózg to wkład dziesiątek, jeśli nie setek ludzi, a ja staram się to łączyć w całość. Jak było w latach 90.? Ciężko to porównać z dekadą wcześniejszą. Można na przykład zwrócić uwagę na zjawisko zwane wtedy „mafią”. Kluby, które wtedy zaczynały, były opanowywane przez podejrzanych typków, którzy zazwyczaj stali na tzw. bramce. Oni tworzyli stosunkowo niebezpieczny świat przestępczy, zajmujący się głównie wymuszaniem haraczy od właścicieli różnych lokali, w tym klubów, handlowali też miękkimi narkotykami, czasem trudnili się porwaniami dla okupu. Lubili używać przemocy fizycznej, czyli spuszczać wpierdol, choćby dla przykładu. Bardzo przykra sprawa. I tu ciekawostka – Mózg był jedynym klubem w mieście, którego ten problem w zasadzie nie dotyczył. Dlaczego? U nas właściwie nigdy nie pracowali tacy napakowani bramkarze. Zdarzyło się paru dość potężnych gości, ale oni nie mieli powiązań z przestępczym światem, byli po prostu dużymi miśkami. Znaczna większość naszych bramkarzy to chudzi studenci w okularach. Moim zdaniem właśnie dlatego od samego początku postrzegano nas inaczej, nie byliśmy dobrym miejscem dla działań „mafii”, co naprawdę nas cieszyło. Kilku z tych groźnych panów nawet wpadało do nas niekiedy, ale po godzinach, po robocie, aby pokazać, że są na luzie. Pamiętam, jak jeden z nich prowadził dyskusję, a raczej monolog, z ćwiczącym na fortepianie Tomaszem Pawlickim. Opowiadał mu po prostu o swojej niespełnionej miłości do muzyki.
Mózg nie był miejscem dla wąskiej grupy ludzi, bywało tam naprawdę dużo osób z bardzo różnych kręgów i, co ważne, my robiliśmy swoje z o wiele większą ortodoksją, niż dziś się robi, a to z pewnością musiało emanować na innych.
Lista artystów, których można było spotkać w Mózgu, jest długa, wystarczy sięgnąć do naszych archiwów [http://archiwum.mozg.art.pl] i dokładnie sprawdzić. Prawda jest taka, że niemal każde wydarzenie artystyczne w Bydgoszczy miało swój koniec w Mózgu, co zwiększało liczbę niespodziewanych gości. Liczba znanych postaci była na tyle duża, że nikt nie robił z tego żadnej afery i te postaci, czasem bardzo znane, mogły czuć się w Mózgu swobodnie jak w domu.
Współczesną kulturę klubową cechuje częsty brak szacunku publiczności względem artystów lub innych słuchaczy. Dużo osób przychodzi na koncerty pogadać, czym poprzeszkadza nie tylko muzykom na scenie. Jak było powiedzmy dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu w Mózgu?
Mamy odizolowaną salę koncertową od sali barowej, to nasze szczęście. Na samym początku, za bardzo duże ówcześnie pieniądze, założyliśmy dźwiękoszczelne drzwi oddzielające te przestrzenie. Są tam do dziś, choć oczywiście zdarza się, że ktoś postanowi na sali koncertowej prowadzić konwersację podczas cichego koncertu – tak bywało i to raczej się nie zmieni. Są ludzie, którzy nie mają stosownego wyczucia i ciężko na to wpłynąć. To chyba wynika z braku odpowiedniego wychowania, czego z kolei nie można mieć takiej osobie za złe, ewentualnie skargę można skierować do rodzica/rodziców, ale nigdy nie wiadomo, jak to było z rodzicami takiego człowieka. Chyba pozostaje cierpliwe tłumaczenie, ale już po koncercie lub przy innej okazji. Choć zdarzyło mi się parę osób grzecznie wyprosić z koncertu.
Są też ludzie, którzy świadomie komentują wydarzenie. Zazwyczaj to osoby, których nie stać emocjonalnie na występ sceniczny, ale chcą zaznaczyć swoją obecność na Ziemi.
Czasem trzeba popatrzeć szerzej. Wyobraź sobie, że na koncert symfoniczny idzie z trąbką Andrzej Przybielski, choć w zasadzie to nie ma znaczenia, kto z tą trąbką idzie, ważne, że w środku koncertu, siedząc w ostatnim rzędzie, zaczyna on grać. Sytuacja jest na pozór oczywista – człowiek zachowuje się niewłaściwie do sytuacji, wszyscy są oburzeni i niezależnie od tego, kto gra, zostaje usunięty z sali, a koncert trwa. Ale koncert wreszcie kończy się i po paru minutach nikt nie pamięta o nim, tylko o zajściu z trębaczem i każdy, kto tam był, będzie do końca życia to zajście pamiętał, przekaże je innym, którzy – nie mając nawet pewności, czy to prawda – także nosić je będą w głowie do końca życia. Co miało większe znaczenie? Kolejny nudny koncert symfoniczny czy kilkuminutowe (być może krótsze) solo Andrzeja? Za tym idą kolejne pytania – o wiele poważniejsze, np. po co jest muzyka? Bo jeśli po to, aby oddziaływać na emocje człowieka, to Andrzej zrobił coś z wielką świadomością i z pewnością dał ludziom więcej podczas tego wieczoru niż koncert orkiestry. Być może nie był to wygłup, tylko jego sposób na powiedzenie: obudźcie się! Dlaczego słuchacie ciągle tego samego, skoro tyle pięknej muzyki powstaje na świecie?
Klub Mózg w 2000 r. wzbogacił się o kolejne przestrzenie, chodzi mi o wytwórnię płytową Mózg Production. Wcześniej funkcjonowało już też studio nagraniowe. Kto prowadził te dwa podmioty? Kto rejestrował swoją muzykę w mózgowym studiu?
Studio było niemal od początku. Zauważ, że pierwsze nagrania z Mózgu pochodzą z jego otwarcia. Załoga, która w nieco późniejszym czasie zaadoptowała przestrzenie obecnego studia, nagrywała wszystkie koncerty, które odbywały się w klubie. Głównym nagrywającym był Wojtek Chudziński, bezinteresownie siedział na każdym koncercie i rejestrował wszystko na DAT. Większość nagrań można znaleźć na wspomnianej stronie archiwalnej. Nie byłoby w porządku, gdybym nie wspomniał o innej postaci, bardzo istotnej dla bydgoskiego dokumentalizmu muzycznego, czyli o Januszu Czado. Super gość, który pomaga wszystkim potrzebującym. To on nagrał zagubioną sesję grupy Trytony, na długo przed założeniem klubu Trytony i Mózg. To on nagłaśniał i rejestrował pierwsze koncerty w Muszli Koncertowej, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy się z gdańską załogą. Janusz Czado jest z nami do dziś, wraz z Markiem Maciejewskim prowadzi obecnie studio i wciąż pomaga każdemu, kto tego potrzebuje, nie tylko przy nagrywaniu. Tacy ludzie, którzy w ciszy robią o wiele więcej, niż muszą, mają ogromne zasługi.
Pierwszą wydaną przez nas płytą były Tańce Bydgoskie zespołu Trytony w roku 1991. Wydawnictwo nazwaliśmy Socrates, a płyta miała numer 0001. Dużo czasu minęło do wydania kolejnego albumu, czyli Rozmów s catem (1997) grupy Mazzoll, Kazik & Arhythmic Perfection. Chyba nikt już nie pamiętał o poprzednim krążku, bo również ten otrzymała numer pierwszy. Założyliśmy z Jackiem Majewskim na tę okazję firmę Mózg Production, wydając w sumie osiem pozycji. Jacek był głównym angażującym się w działania Mózg Production (prowadził też sklep ze sprzedażą wysyłkową, nie tylko z naszymi produkcjami) i, gdy zachorował, firma przestała funkcjonować.
Dopiero w 2012 r. wydaliśmy (już bez numeru katalogowego) płytę tria Mazzoll / Janicki / Janicki – Minimalover, a teraz, w 2019 r., oficjalnie wznawiamy produkcję jako Mózg Foundation. Płyty ukazywać się będą jako seria Muzyka z Mózgu. Trzy albumy, które wyjdą w tym roku, będą nosić numery 9, 10 i 11.
Pytasz, kto rejestrował w mózgowym studiu? Trudno powiedzieć, to długa lista, a chyba nikt nie tego nie notował. Jasne, wszyscy wiedzą, że nagraliśmy tam płytę z Kazikiem Staszewskim, ale nie ma sensu na tym budować legendy. Było tam pełno fajnych gości, bardziej i mniej znanych. Studio nie jest wybitne pod względem technicznym, jego unikalność polega na tym, że jest w Mózgu, że można bez problemu na porządnym poziomie zrobić nagrania koncertowe. Wiele koncertów poszło stąd w świat. Na poziomie zerowym Mózgu jest zresztą wiele pomieszczeń do pracy: trzy sale prób, studio, różne magazynki i moje biuro. Stoisz i słyszysz to wszystko. Nie jest to rzadka sytuacja, ale wiem wtedy, że jest dobrze, że wszystko działa i to daje miłe poczucie zadowolenia. Mogę wtedy iść do biura i zapalić fajkę (śmiech).
Mózg był miejscem dla działań plastycznych, literackich, teatralnych, było też malarstwo i fotografia (tutaj słynna Szkoła Bydgoska). Co najbardziej zapamiętałeś z tamtego okresu? Jakiś konkretny obraz, wiersz bądź zdjęcie?
Cykl filozoficznych spotkań prowadził kolega Zygmunt Maciejowicz i jego trzeba by zapytać o ideę. Literacko to największe wrażenie robi na mnie wciąż i niezmiennie Krzysztof Gruse – malarz i poeta. Wiele było bardzo dobrych wystaw, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi akcje performerskie. Wojciech Zamiara robił cykl Pozawerbalna próba zdefiniowania zjawiska performance. Poznaliśmy wtedy sporą grupę performerów i pamiętam niemal każdy z tych występów.
Jak radziliście sobie ze sprzętem nagłośnieniowym w latach 90.? Czy był z tym problem? Jak wspominasz akustykę w Mózgu?
Nagłośnienie to rzeczywiście ciekawy temat. Zaczęło się od pożyczania sprzętu od zaprzyjaźnionych instytucji. Na początku był Dynacord, ten produkowany we wschodnich Niemczech. Solidny sprzęt na tamte czasy. Wkrótce jednak mieliśmy już własne nagłośnienie, przejmując je, nie pamiętam na jakich zasadach, z klubu Tęcza w Warszawie. Graliśmy tam koncert i jakoś się dogadaliśmy, że niedługo potem pojechaliśmy ciężarówką po ich sprzęt. Nie wiem, skąd mielibyśmy mieć wtedy pieniądze, podejrzewam, że sprzęt był już tak stary, że go nam podarowali. Były to bardzo duże skrzynie z głośnikami Electrovoice. Skrzyń było osiem plus mniejsze głośniki wysokotonowe. Niestety nikt nam nie powiedział, że taki sprzęt wymaga zwrotnic i limiterów, nie mówiąc o peryferiach przy konsolecie (bramki, kompresory itd.), więc głośniki paliły się nieustannie i nie służyły nam zbyt długo. Służą natomiast do dziś jako stoły. Przykręciliśmy do nich kółka i sprawdzają się w bardzo wielu sytuacjach. Nasz kolejny sprzęt to polska firma Hand Box. Kupiliśmy go, a w ramach promowania marki dostałem za darmo wzmacniacz do basu. Ten sprzęt grał dość długo, a wymieniliśmy go na nowego Peaveya. Kolejny sprzęt dostaliśmy w użytkowanie (za drobne pieniądze) od Miejskiego Ośrodka Kultury. I działa do dziś. Jest to bardzo przyzwoita mieszanka firmy Zeck i Ohm, wraz z końcówkami mocy i odpowiednimi procesorami. Jest też mikser x32, a więc cyfra spełniająca obecnie wymagania riderowe. Ostatnio dokupiliśmy aktywne basy Turbosound. Tylko od czasu do czasu potrzeba dopożyczyć sprzęt, choć wymagania rosną i niedługo będą musiały nastąpić zmiany.
Ogłosimy więc niebawem zbiórkę pieniędzy na skompletowanie wysokiej klasy nagłośnienia i solidniejszego od obecnego oświetlenia, także wystawowego. Zresztą, patrząc na sytuację polityczną w Polsce, niewykluczone jest, że wkrótce działalność niezależnych ośrodków kultury opierać się będzie musiała na wsparciu osób prywatnych, co być może przyniesie ciekawe efekty. Sprawy ulegają ciągłym zmianom, nic nie jest na zawsze i tak jest dobrze. Tylko nie od razu można zobaczyć, że każda sytuacja ma dobre i złe strony.
Jak dziś patrzysz na 25 lat mózgowej działalności?
Odpowiedzieć na takie pytanie, to właściwie zacząć pisać książkę (śmiech). To bardzo dużo czasu i wydarzyło się bardzo wiele spraw. Można, a może nawet trzeba, zadać pytanie: w jakim celu to się robi i czy te cele są osiągane? Wychodzę z założenia, że sztuka powinna pełnić jakąś funkcję. To miejsce, Mózg, powołane zostało do życia, aby dawać ludziom możliwość tworzenia i obcowania ze sztuką. Ten cel został spełniony i wciąż jest realizowany. Inna jest społeczna funkcja klubu – to jest miejsce, gdzie ludzie mogą się spotykać, wspólnie coś przeżywać czy tworzyć, a przez to określać swoją tożsamość. I to się dzieje jak najbardziej od kilku pokoleń.
Wielopokoleniowość jest ważnym zjawiskiem widocznym w Mózgu. Zwrócił mi na to uwagę Fred Frith, jeden z najważniejszych dla nas muzyków i postać ogólnie znana na świecie. Powiedział, że takich miejsc, do których jeździ od lat, jest na świecie kilkadziesiąt, ale w większości z nich publiczność starzeje się wraz z nim (Frith ma teraz 70 lat). Czekając na koncert w Mózgu, widzi, że na sali koncertowej gromadzą się cztery pokolenia, a to jest bardzo ważne. Mogę zatem powiedzieć, że sprawa, której poświęciłem połowę swojego życia, ma się dobrze i choć z wieloma codziennymi sprawami pozostaję sam, to mam poczucie, że dla wielu osób to miejsce pełni ważną funkcję. W 2019 r. Mózg Festival odbył się pod hasłem: „Sztuka jako droga do rozumienia” – hasło mało rytmiczne, ale to dobrze. Takie miło być, bo sztuka współczesna ma spełniać to właśnie zadanie, aby wyzwalać w ludziach ich własne możliwości do postrzegania spraw takimi, jakimi są, a nie jakimi się nam wmawia, że są. Sztuka ma czynić ludzi wolnymi i mądrzejszymi. Mózg, w obu znaczeniach, jest po to, aby w tym pomagać.
16. Mózg Festival odbywa się pod hasłem “Sztuka jako droga do rozumienia”.