Dwóch chłopców spędza ze sobą każdą wolną chwilę. Bawią się razem, śpią obok siebie, przytulają. Do czasu, kiedy w nowej szkole któraś z koleżanek zapyta: „Jesteście parą?”. Lukas Dhont w nagrodzonym Grand Prix na festiwalu w Cannes Blisko pokazuje, że heteroseksualiści też coś tracą przez homofobię.
Artur Zaborski: W Blisko dotykasz tematu przyjaźni młodych chłopaków – szczerej, niewinnej i totalnej. Doświadczyłeś podobnej więzi w młodości?
Lukas Dhont: Kiedy byłem mały, miałem poczucie, że nie przynależę ani do świata dziewczynek, ani chłopców. Dopiero jako nastolatek doświadczyłem prawdziwej przyjaźni z innymi chłopakami, ale w pewnym momencie zacząłem się jej obawiać, bo jakakolwiek forma bliskości fizycznej albo intymności może sprawić, że relacja zostanie odebrana jako seksualna. I właśnie o tym chciałem opowiedzieć. Blisko mówi o pięknie przyjaźni i o tragedii jej utraty. Myślę, że wielu z nas tego doświadczyło i będzie potrafiło się zidentyfikować z emocjami bohatera. Czuję, że za rzadko pokazujemy w kinie, czym jest serce złamane po stracie przyjaciela. Takie emocje są zarezerwowane dla filmów o miłości, a przecież utrata przyjaźni jest nie mniej bolesna.
Kino w ogóle rzadko mówi o emocjach mężczyzn, częściej skupia się na ich działaniach.
Cały czas bombarduje się nas obrazkami bohaterów, którzy ze sobą walczą. O wiele rzadziej pokazuje się, czym jest męska wrażliwość i delikatność. Kiedy byłem mały i gdy dorastałem, miałem do czynienia tylko z tym pierwszym obrazem. Chciałem coś z tym zrobić, dlatego nakręciłem Blisko. Jest to dla mnie film mocno osobisty, ale uważam, że nie traci przy tym na uniwersalności. Kino jest naprawdę niezwykłym narzędziem, bo pozwala mówić o własnych, skrywanych doświadczeniach bez obnażania się. Można się schować za opowiadaną historią. Praca przy tym projekcie była bardzo ciekawa, ale i przytłaczająca. Zwłaszcza kiedy okazało się, że dostałem się do konkursu głównego w Cannes i efekt moich starań będą oceniali przedstawiciele całego świata kina.
Zaskakujące było dla mnie, że w konkursie głównym w Cannes obok twojego filmu pojawił się The Eight Mountains, również opowiadający o przyjaźni między mężczyznami. Ten temat wybrzmiał bardzo mocno.
Myślę, że to może mieć związek z pandemią, kiedy zostaliśmy oddzieleni od ważnych dla nas osób. Tęskniliśmy za znajomymi, poczuliśmy, co oznacza ich brak w naszej codzienności. Na mnie to na pewno mocno wpłynęło. Uświadomiłem sobie, że moi przyjaciele w jakimś stopniu definiują to, kim jestem. To dość zabawne, że Felix Van Groeningen [razem z Charlotte Vandermeersch – przyp. AZ] w podobnym czasie zrobił film na ten sam temat co ja, bo moja pierwsza praca na planie filmowym była u niego. Zatrudnił mnie 10 lat temu przy W kręgu miłości.
Obejrzałeś The Eight Mountains?
Tak, i łapałem się na tym, że sam zadawałem sobie pytanie, czy między bohaterami dojdzie do zbliżenia seksualnego. Okazało się, że inni widzowie reagowali podobnie. Dlaczego? Bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania męskich więzi. One nas wręcz zaskakują. Dziwimy się, że dwóch dorosłych facetów może być ze sobą naprawdę blisko: troszczyć się o siebie, tęsknić za sobą, wyczekiwać spotkania. Bardzo się ucieszyłem, że charakter relacji bohaterów się nie zmienił. Obaj przypomnieliśmy widzom, że męska przyjaźń istnieje.
I obaj wzbudziliście tęsknotę za nią. Po seansach waszych filmów w Cannes byłem świadkiem niejednej rozmowy na temat przyjaciela, za którym się tęskni.
Na pewno odczuwamy brak takich relacji. Kino zawsze było wyrazem naszych tęsknot i pragnień. Żyjemy w społeczeństwie mocno zatomizowanym. Dzielimy się na bańki, w których jesteśmy otoczeni ludźmi o podobnych poglądach i podejściu do życia. W przyjaźni nie trzeba być z drugą osobą w stu procentach zgodnym. Przekonałem się o tym dopiero kilka lat temu i od tamtej pory te więzi są jednymi z najcenniejszych relacji w moim życiu. Gdy byłem młodszy, nie doceniałem ich wystarczająco, nie pielęgnowałem ich, wydawały mi się łatwe do zastąpienia. Teraz wiem, że przyjaciel to nie jest ktoś, kto będzie przytakiwał kiedy powiesz, co myślisz, tylko ktoś, kto będzie dla ciebie, gdy go potrzebujesz. Blisko to podwójny hołd – dla przyjaźni, które straciłem i dla tych, które zbudowałem.
W twoim filmie ważny jest również wątek samobójstw wśród dzieci. W Polsce dużo na ten temat rozmawiamy, nasz system pomocy psychiatrycznej jest niewydolny. Jak to wygląda w progresywnej pod kątem leczenia chorób psychicznych Belgii?
Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem, doświadczałem najróżniejszych stanów, o których nie umiałem nikomu powiedzieć. Chyba dlatego zainteresowałem się kinem i opowiadaniem historii. Miałem 12 lat, gdy odkryłem, że to jest mój sposób na wyrażanie się. W moich filmowych opowieściach staram się mówić właśnie o tym, co dzieje się w naszym wnętrzu, czego nie widać gołym okiem i co trudno jest zakomunikować w jakikolwiek sposób. W moim odczuciu jesteśmy zbiorem przeciwieństw, obok dużej wrażliwości jest w nas także wiele brutalności. „Blisko” mówi o jednym i drugim. Zależało mi jednak, żeby to nie był film o systemie ani o jakimś zjawisku, tylko właśnie o splocie delikatności i okrucieństwa. Chciałem o nim opowiedzieć elegancko i z wyczuciem.
Pamiętasz moment, kiedy zainteresowałeś się kinem?
Ważnym punktem zwrotnym był na pewno seans Titanica, na który poszła moja mama, ja byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Potem wracała do tego filmu jeszcze jakieś cztery razy i za każdym razem po powrocie opowiadała mi o nim. Słuchając jej, zapragnąłem robić spektakularne produkcje, które będą rozrywką dla ludzi. Potem przyszedł okres dojrzewania, który była dla mnie bardzo trudny. Doświadczyłem wielu nieprzyjemności, potwornej samotności. Gdy poszedłem do szkoły filmowej, zorientowałem się, że bardziej niż na połączeniu się z czasem dzieciństwa, kiedy słuchałem opowieści mamy o Titanicu, zależy mi na powrocie do siebie z lat dojrzewania. Uświadomiłem sobie, że chcę robić kino nastawione na eksplorowanie wnętrza człowieka, które sprawia, że ludzie czują się mniej samotni. Z własnego doświadczenia wiem, jak ważne jest wysyłanie innym sygnału, że nie są ze swoimi problemami jedyni.
Pracowałeś z bardzo młodymi aktorami. Jak udało ci się ich znaleźć?
Jechałem pociągiem z Antwerpii do Gandawy. Miałem napisane dopiero kilka zdań scenariusza Blisko. Tym samym pociągiem podróżował także Eden Dambrine, chłopiec, który potrafił się wyrażać w niesamowity sposób i miał przyciągającą uwagę ekspresję. Zapytałem go, czy chciałby wziąć udział w castingu do mojego filmu. Pojawił się na przesłuchaniu, na którym o rolę starało się wielu chłopców. Ale to Eden przechodził do kolejnych etapów i już z nami został. Gdy okazało się, że mają świetną chemię z drugim aktorem Gustavem De Waele, wiedziałem już, że mam wymarzony duet. Łączyła ich niesamowita dojrzałość mimo młodego wieku.
Ciężko było rozmawiać z nimi na takie tematy jak samobójstwo wśród młodych ludzi?
Najtrudniejsze rzeczy w moim filmie dzieją się poza kadrem, więc nie musiałem zderzać aktorów z całym tym okrucieństwem i potwornością. Nie było potrzeby, żeby szczegółowo i dogłębnie analizować z nimi, o czym ten film naprawdę jest. Poprosiłem ich, żeby zapoznali się ze scenariuszem, w którym nie było dialogów, tak, żeby wyobrazili sobie granie w Blisko bardziej jako zadanie choreograficzne. Dzięki temu mogli poczuć się wolni i interpretować swoje role na własny sposób, a nie tak, jak ja zamierzałem to zrobić.
Między tobą a twoimi aktorami jest kilkanaście lat różnicy. Czujesz, że to jest już zupełnie inne pokolenie?
Przeciwnie – mam wrażenie, że mamy ze sobą bardzo dużo wspólnego. Być może dlatego, że nadal postrzegam siebie jako bardzo młodą osobę. A poza tym okres dojrzewania jest czasem, który rezonuje ze mną najsilniej, więc potrafiłem się w moich bohaterach łatwo przejrzeć.