Wonder Woman jest mało znaną w Polsce superbohaterką. W USA jest natomiast postacią ikoniczną, równie rozpoznawalną jak Batman i Superman.
Od początku była wyjątkowa. W komiksie jest córką królowej Amazonek (dominująca wersja mitu stanowi, że matka ulepiła ją z gliny, ale istnieje też wersja o namiętnej nocy z Zeusem). Diana – piękna, mądra, silna i wyszkolona – potrafi latać, podnosić czołgi, ma lasso prawdy (związana nim osoba nie może kłamać), miecz i bransolety, które odbijają kule. Jest tak potężna jak Superman. Ten kosmita ratuje jednak świat w obcisłym kostiumie pod szyję, ona nosi krótką spódniczkę, kozaczki i stalowy biustonosz.
Postać stworzył w 1941 roku William Moulton Marston, amerykański psychiatra, pisarz i wynalazcą wykrywacza kłamstw opartego na badaniu ciśnienia krwi. Jego żoną była Elizabeth Holloway, która obok Olive Byrne (kochanka Marstona, z którą żyli w trójkącie) miała być inspiracją do stworzenia superbohaterki. Choć Wonder Woman była przez lata pokazywana pin-upowo, a próba zmiany stroju na mniej roznegliżowany nie przypadła fanom do gustu, to była postacią równą męskim bohaterom. Jej potencjał wizerunkowy chciał wykorzystać ONZ do promowania kobiecej siły, ale po dwóch miesiącach zrezygnował z Wonder Woman jako ambasadorki, bo pojawiły się opinie, że postać pokazywana w seksistowski sposób nie może reprezentować walki kobiet. Dla ONZ pracowały aktorki: Lynda Carter (grała Wonder Woman w serialu z lat 70.) i Gal Gadot, odtwórczyni tej postaci z filmu z 2017 w reżyserii Patty Jenkins.
Nowa superprodukcja zatytułowana Wonder Woman miała przełamywać stereotypowe postrzeganie kobiet w komiksie: seksitowskie, drugoplanowe, wasalskie wobec mężczyzn. W rzeczywistości film nie tylko nie robi tego, ale wręcz wzmacnia taką recepcję. Diana została pokazana jako trzymana pod kloszem dziewczyna, która nie ma pojęcia ani o świecie, ani o swojej wyjątkowości. Dopiero pojawienie się mężczyzny, przystojnego pilota wyrywa ją z domowych pieleszy. Jej motywacje są jednak skrajnie infantylne i to facet w pilotce będzie pokazywał jej świat i mówił, co jest dobre, a co złe. Oczywiście Wonder Woman postawi na swoim i to od niej zależą losy świata, ale to mężczyzna jest i siłą sprawczą, i katalizatorem jej działań. Tak zbudowaną postać można czytać jako metaforę budzących się kobiecości i feminizmu, ale fabuła ma jednak stricte patriarchalny wydźwięk. Diana biega półnaga i z ufnością cielęcia rozszerza źrenice wielkich oczu. Co prawa wygłasza uwagi o sukniach i gorsetach (uniemożliwiają walkę) i rzuca równościowymi bonmotami, ale sceny te mają charakter komiczny. Bohaterka jest zagubiona i zdezorientowana, choć ma supermoce, to sama, bez pomocnej męskiej dłoni, nie jest w stanie działać. Co gorsza, finał filmu opiera się na niebezpiecznym sylogizmie. Według Wonder Woman winni wojny nie są ludzie, tylko Ares, bóg wojny. Kiedy Amazonka pokonuje go w finałowej walce, Niemcy ściągają hełmy i przytulają się do swoich wrogów, do których jeszcze przed chwilą strzelali bez opamiętania. I tu znów mężczyzna próbuje ją przekonać, że to ludzie ludziom taki los zgotowali…
Niestety, przeogromny potencjał superbohaterki, która mogłaby być nie tylko równa, ale i lepsza od mężczyzn i mogłaby przytrzeć nosa największym herosom, utonął w miejscami zabawnej, ale jednak dość standardowej historii wojennej o kobiecie, za którą stali mężczyźni. Dużo lepiej niezależną i silną kobietę pokazują wydane w Polsce komiksy – w sześciotomowej sadze napisanej przez Briana Azzarello Wonder Woman siada do stołu, żeby zagrać z greckimi bogami o władzę na Olimpie, a w historii Graga Rucki jest ambasadorką Temiskiry w USA, która wydała książkę o równouprawnieniu.