Zamilkła królowa Zamilkła królowa
i
zdjęcie: Harold Staats (CC BY 2.0)
Przemyślenia

Zamilkła królowa

Paulina Wilk
Czyta się 11 minut

Zmarła Aretha Franklin – najwybitniejsza wokalistka naszych czasów. Nazywana królową soul, z niedoścignioną brawurą i pasją śpiewała pieśni gospel, popowe przeboje i operowe arie. Była ulubienicą pastora Kinga i ukochaną wokalistką Baracka Obamy – brzmieniem amerykańskiej duszy.

Najpierw był głos. Mała Aretha śpiewała w domu i w kościele. Jej ojciec – pastor Clarence LaVaughn Franklin (dorastający w tym samym środowisku Delty Missisipi co mistrzowie bluesa: Muddy Waters, Howlin’ Wolf czy B.B. King) był jednym z najpotężniejszych i najsłynniejszych Afroamerykanów, charyzmatycznym przywódcą Kościoła baptystycznego Bethel Baptist Church (nazwanego tak od kaplic tworzonych na statkach wiozących niewolników na amerykańskie plantacje). Na początku lat 60. XX w. Kościół ten liczył 7 mln wiernych i był największą organizacją czarnoskórych poza Afryką. Pastor Franklin miał talent i moc, w sercu i gardle – jego kazania były pełnymi zwrotów akcji i napięcia spektaklami wokalnymi, wprowadzającymi publiczność w skrajne uniesienie. Jego córka, najmłodsza z czworga dzieci, chłonęła atmosferę tych wystąpień i nagrań. Był pierwszym w historii pastorem wydającym kazania na płytach i nadającym ogólnokrajową audycję radiową. Ojciec szybko docenił niezwykły talent Arethy, rozbudzał go i prorokował: „Pewnego dnia będziesz śpiewała dla królów i królowych”.

Na początek śpiewała w kościelnym chórze i salonie w domu w Detroit, przez który przewijali się najwspanialsi muzycy zaznajomieni z pastorem Franklinem: Sam Cooke, Nat King Cole, Oscar Peterson, Duke Ellington, Ella Fitzgerald czy Art Tatum. Dinah Washington udzielała jej nieformalnych lekcji.

Prawdziwą szkołą był jednak kościół i śpiewanie gospel – w chórze i przed kazaniami ojca. Gospel to dosłownie wyśpiewywanie słów Boga, wysławianie go, uwielbianie. Hymny pisane i wykonywane przez czarnoskórych wyznawców mają niespotykaną w żadnym innym gatunku muzycznym amplitudę emocji. Prawdziwym osiągnięciem w tej sztuce wokalnych misteriów jest otwarcie gardła i serca, korzystanie z uczuciowego uniesienia, dążenie do emocjonalnej czystości i szczerości. Właśnie taki śpiew – niepohamowany, ekstatyczny – czynił z późniejszych wokalistek soul i R&B wybitne diwy, zdolne doprowadzać ludzi do łez, okrzyków i spazmów. W kościele takiego śpiewania bez kalkulacji i w przekonaniu, że talentem danym od Boga należy dzielić się z ludźmi, nauczyły się także Tina Turner, Angie Stone, Dionne Warwick czy Whitney Houston. Ale Aretha przerastała je wszystkie – miała głos o piorunującej sile i niespotykanej skali.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przeszła do historii jako wykonawczyni hymnu patriotycznego Amazing Grace, jako królowa poruszających miłosnych ballad, takich jak (You Make Me Feel Like) A Natural Woman, dumna i pełna seksapilu kobieta w Hit the Road Jack, ale także jako partnerka Keitha Richardsa w gitarowym Jumpin’ Jack Flash i diwa, która na gali wręczenia nagród Grammy w 1998 r. zaśpiewała w zastępstwie Luciana Pavarottiego arię Nessun Dorma z opery Turandot – bez przygotowania, powiadomiona o chorobie śpiewaka 20 minut przed wyjściem na scenę.
Martin Luther King, gdy odwiedzał dom Franklinów w Detroit (żył w wielkiej przyjaźni z ojcem wokalistki i korzystał z organizowanych przez niego finansów), zawsze prosił Arethę, by zaśpiewała mu Take My Hand, Precious Lord. Po raz ostatni wykonała ją dla pastora Kinga podczas jego pogrzebu, miała wtedy 26 lat.

Zaledwie rok wcześniej usłyszał ją Ahmet Ertegün – legendarny producent muzyczny z dużej wytwórni Atlantic. Zadrżał: „Mój Boże, to najwspanialszy głos od czasów Billie Holiday”. Aretha, wówczas już gwiazda gospel, postanowiła dokonać przejścia i zacząć śpiewać muzykę świecką, popularną. Początkowo znakomici producenci z Atlantic próbowali ją trzymać w pobliżu jazzu – wiedząc, że i z nim świetnie sobie radzi – ale szybko okazało się, że panna Franklin (tak nazywano ją do końca życia, pomimo licznych małżeństw) może śpiewać tylko to, co głęboko czuje. Wybrała soul. Tyle że teksty o miłości i namiętności przesycała nie mniejszą dramaturgią i intensywnością co kościelne hymny. Po latach Dionne Warwick mówiła, że gospel był mantrą Arethy, zabierała go wszędzie, dokąd wyprawiała się jako artystka. Franklin stwierdzała po prostu: „Nigdy nie odeszłam od Kościoła. Kościół podąża ze mną”. John Hammond z Atlantic, który wcześniej umożliwił rozkwit karier Raya Charlesa i Otisa Reddinga, przynawał: „To nie my zrobiliśmy z niej gwiazdę, przyszła do nas gotowa, miała wielki talent”. Jak miało się później okazać – bezgraniczny i nienasycony. Franklin była wokalną kolonizatorką, brała utwory z najodleglejszych rejestrów i stylistyk i potrafiła je sobą zasiedlić, przejmowała we władanie coraz dalsze od gospel gatunki. Była głodna i ciekawa nowości. Już w nowym stuleciu – po pół wieku wielkiej kariery – mówiła dziennikarzom, że wciąż się rozwija, że jest jeszcze milion piosenek, które chce zaśpiewać.

W połowie lat 60. XX w. dzięki soul zaliczyła podwójny przełom: stała się najpierwszą diwą Ameryki, ale też zdobyła dla muzyki gospel nowe, świeckie audytorium. Ahmet Ertegün nakłonił ją do nagrania Amazing Grace (1972) – albumu gospel, jednego z najwspanialszych i najchętniej kupowanych w jej gigantycznym dorobku. Nagraniom towarzyszy filmowa legenda – sesje zarejestrowały kamery jako dokument, który do dziś nie został opublikowany, a panna Franklin z determinacją toczyła skuteczne prawne batalie, by tak pozostało. Dlaczego? – nie wiadomo. Aretha Franklin detalicznie kontrolowała swój wizerunek, tłamsiła treści, których nie chciała upubliczniać (np. te dotyczące jej depresji czy przemocowych partnerów). Nieliczni, którzy widzieli film z nagrania Amazing Grace, zapewniają, że jest zapisem żywego geniuszu i stanowi Święty Graal muzyki współczesnej.

Jednym z niedocenianych wątków w życiu Franklin było jej zaangażowanie w rozwój ruchu praw obywatelskich i przywiązanie do Martina Luthera Kinga. Jej biografowie podkreślają, że obecność Franklin na różnych spotkaniach Afroamerykanów miała nieocenione znaczenie dla umacniania walki czarnoskórych o równouprawnienie. Tam, gdzie nie mógł dotrzeć polityk czy duchowny, wkraczała ona i chwytała za serca.

Przypomnieniem tego, że Franklin była instytucją uosabiającą dekady zbiorowej emancypacji, stała się chwila w nowojorskim Kennedy Center 30 grudnia 2015 r. Aretha Franklin wystąpiła tego wieczoru dla Carole King, świetnej kompozytorki i piosenkarki, która w 1967 r., specjalnie dla Arethy, w jeden wieczór napisała tekst i muzykę (You Make Me Feel Like) A Natural Woman. Na widowni w Nowym Jorku siedzieli m.in. Michelle i Barack Obama. Diwa ubrana w suknię oraz długie futro z norek (nigdy nie rozstawała się z emploi typowym dla dawnych gwiazd czarnej sceny, które z dumą manifestowały swój status finansowy) usiadła do fortepianu i rozpoczęła intensywną interpretację, którą zakończyła zrzuceniem futra i imponującą wokalizą. Ale wtedy już wszystkie kamery skierowały się na prezydenta, który ocierał łzę.

W tamtym momencie był wzruszonym i wdzięcznym wielbicielem, ale także jednym z milionów Afroamerykanów, dla których Franklin pozostawała niewyczerpanym źródłem inspiracji, otuchy i siły. Jej obecność na prezydenckiej inauguracji w mroźny styczniowy poranek 2009 r. w Waszyngtonie przyniosła większy zaszczyt Obamie niż kobiecie, której wokalne błogosławieństwo – śpiewała My Country ‘Tis of Thee – przywołało duchy pastora Kinga, Rosy Parks i Niny Simone.

Franklin śpiewała już wcześniej podczas inauguracji białoskórych prezydentów – Jimmy’ego Cartera i Billa Clintona, ale to wykonanie było uświęceniem historycznego triumfu, o który walczyła przecież każdą swoją nutą.

Respect – jej soulowy przebój z filmu Blues Brothers był pełnym rytmu, seksapilu i pewności siebie exposé kobiety, która może znieść w życiu wiele upokorzeń, ale gdy wraca po ciężkim dniu do domu, żąda od swojego mężczyzny odrobiny szacunku. „S z a c u n k u” – literowała w refrenie, w imieniu wszystkich kobiet na wypadek, gdyby któryś z panów nie dosłyszał. Otis Redding, autor i pierwszy wykonawca tej piosenki, powiedział: „Od tej pory to jej utwór”. To hymn tak głęboko wyryty głosem Franklin w historii XX-wiecznego feminizmu, że nikomu nawet nie przychodzi do głowy, iż napisał go mężczyzna. Jakby na przekór swej publicznej personie Franklin była domatorką – wychowała czworo dzieci, uwielbiała sprzątać i gotować. Żartowała, że w tym także jest najlepsza.

W muzyce była jedyna. Już same jej możliwości głosowe – nie mówiąc o genialnym instynkcie interpretacyjnym i kaznodziejskiej szkole ojca – odsadzały ją o lata świetlne od innych wokalistek. A mimo to wspaniale czuła się na scenie zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Nagrała sporo duetów, wędrowała przez wiele gatunków muzycznych z epizodami rockowymi włącznie. I potrafiła dawać innym muzykom poczucie partnerstwa, równości. A przynajmniej jego ułudę. „Wszystkie jesteśmy tylko głosami” – mówiła w 1999 r., gdy zaprosiła na scenę do wspólnego śpiewania m.in. Céline Dion, Mariah Carey czy Glorię Estefan. Co innego mówili inni muzycy. „Jest najlepsza. To wszystko” – ucinał sprawę z uśmiechem George Michael, który (jako jeden z raptem kilkorga białoskórych) miał zaszczyt nagrać z nią przebój I Knew You Were Waiting For Me. Whitney Houston (której mama śpiewała w chórkach u Arethy i która jako dziecko kręciła się w jej studiu) podkreślała, że nikt nie oddziałuje na ludzi tak głęboko i mocno jak Franklin. Keith Richards mówił: „Kiedy Aretha zaprasza, rzucasz wszystko i jedziesz. Nie ma nawet wahania”. To prawda – Franklin mało podróżowała, bała się latać. To do niej pielgrzymowano, czekała spokojnie w Detroit, gdy na jedną sesję z nią zjeżdżali się wszyscy muzyczni święci.

Eric Clapton uważał, że Aretha śpiewa ponad muzyką. „Większość znakomitych wokalistów stara się uderzyć prosto w dźwięk, ona przechodzi nad nim, zakrzywia nuty i wędruje jeszcze wyżej. Nikt inny tego nie potrafi”.  

Słane pod jej adresem komplementy, dziesiątki milionów sprzedanych płyt i 18 przyznanych jej statuetek Grammy – wszystko to potwierdza, że Aretha Franklin była najwybitniejszą wokalistką w historii. Nawet dorobek takich muzyków, jak Bessie Smith czy James Brown nie miał porównywalnej skali rażenia. Franklin była muzycznym wszechświatem, granice dla niej nie istniały.

Jako jedyna artystka odnosiła prawdziwe sukcesy przez niemal cały czas trwania kariery. Nie zniszczyły jej używki, nigdy też nie odeszła na emeryturę. Przeżyła wielu swoich ulubionych artystów: Raya Charlesa, Natalie Cole, George’a Michaela, Whitney Houston, Amy Winehouse… Wiek XX był stuleciem dynamicznych zmian w brzmieniu, estetyce, metodach produkcji, tematyce piosenek – ona wypadała autentycznie w nowych jaskrawych strojach, z akompaniamentem elektronicznych bitów, gitar czy syntezatorów. Madonna sama siebie ochrzciła królową reinwencji, ale powinna ten tytuł zwrócić jedynej artystce, która dokonywała muzycznych przemian, jakby miała nie jedno, a kilkadziesiąt żyć.

Franklin powiedziała kiedyś: „Nagrać przebój, to żadna sztuka. Pozostać w grze przez pół wieku – oto prawdziwe wyzwanie”.

Ostatni występ publiczny dała w 2017 r., po czym zawiesiła koncerty, nigdy jednak nie przyznając, że choruje na nowotwór. Podobnie przez lata zaprzeczała niemal wszelkim bolesnym wątkom swojego życiorysu, walczyła z biografami i dokumentalistami.

Prawdą jest jednak, że cierpiała niemało i w tym sensie kontynuuje dziedzictwo wielkich czarnoskórych wokalistek przekuwających osobiste doświadczenia na przesycone smutkiem i bólem pieśni. Na tym samym paliwie śpiewały Billie Holiday, Bessie Smith i Ella Fitzgerald.

Matka Franklin odeszła od prowadzącego gwiazdorski i hedonistyczny styl życia pastora, gdy Aretha miała zaledwie 6 lat. Wkrótce zmarła na raka. Aretha urodziła dwoje dzieci już jako nastolatka, w żadnym ze swoich małżeństw nie była szczęśliwa, doświadczyła przemocy, a kolejni małżonkowie pragnący zaopiekować się jej sprawami zawodowymi wnosili jedynie chaos i marny repertuar. Miewała w życiu okresy silnych depresji, które powodowały, że nie była w stanie nagrywać ani koncertować. Ciężko przeżyła stratę ojca, który – postrzelony podczas próby włamania do domu – umierał przez pięć lat.

O tym wszystkim nie chciała mówić. Pozostała nieufna, do końca kariery zapłatę za występ przyjmowała tuż przed koncertem, w gotówce. Zapamiętała, jak w latach 40. i 50. XX w. wytwórnie oszukiwały wspaniałych muzyków, wśród których dorastała. Jedyne, czego nie potrafiłaby znieść, to zniewaga, brak szacunku. Była wrażliwa na swoim punkcie i pamiętliwa, lęki i niepokoje starała się opanowywać skrupulatną kontrolą. Ale poczucie pełnej władzy, swobody i bezpieczeństwa odnajdowała jedynie w muzyce. Wielu instrumentalistów i producentów, którzy współpracowali z nią przez lata, mówiło, że jako wokalistka i pianistka zawsze wiedziała, czego chce, doskonale rozumiała, co robi. Była niezachwiana i pewna. Kiedy śpiewała, była skałą.

Aretha Franklin zmarła 16 sierpnia w swoim domu w rodzinnym Detroit. Miała 76 lat.

zdjęcie: Harold Staats (CC BY 2.0)
zdjęcie: Harold Staats (CC BY 2.0)

Czytaj również:

Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości
Rozmaitości

Wsłuchaj się w LABĘ – chór Recha i pieśni pełne miłości

Przekrój

Polskie, litewskie i białoruskie pieśni o miłości i kobiecym życiu w wykonaniu chóru Recha już w sobotę 7 września na warszawskim Osiedlu Jazdów podczas festiwalu czasu wolnego LABA.

Performans muzyczny w wykonaniu chóru Recha to tylko jedno z kilkudziesięciu wydarzeń, składających się na tegoroczny festiwal LABA. Pełen program znajduje się na stronie wydarzenia na Facebooku. Zapraszamy!

Czytaj dalej