Zombie-rewolucja, czyli od milczenia traci się wzrok Zombie-rewolucja, czyli od milczenia traci się wzrok
i
"The Request to Charon", 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
Doznania

Zombie-rewolucja, czyli od milczenia traci się wzrok

Stach Szabłowski
Czyta się 16 minut

Jesień 2019. W Warszawie pojawia się zombie, żywy trup niejakiego Jana Bockelsona, krawca z Lejdy, fałszywego (?) proroka anabaptystów, samozwańczego króla Nowego Jeruzalem, które w XVI w. przez chwilę istniało w niemieckim mieście Münster. 

Upiora sprowadził do Polski artysta Mikołaj Sobczak i pokazał w byłym salonie sukien ślubnych na wystawie Nowe Królestwo podczas ostatniego Warsaw Gallery Weekend. Za wystawę dostał nagrodę Fundacji ING, nieformalne Grand Prix imprezy. W ogóle Sobczak jest nową power figure polskiej sceny artystycznej. Performer, znany z projektów realizowanych razem z Justiną Los w duecie Polen Performence, autor filmów, ostatnio najbardziej widoczny jest jako malarz, który tradycyjne medium zasila queerową energia. W zeszłym roku razem z Polana Institute pokazał głośną wystawę Drag niezłomne, na której queerował wilcze mity żołnierzy wyklętych. W swoich psychodelicznych, groteskowych obrazach artysta wysłał znane drag queens w leśne ostępy, rekrutując je tam do rozerotyzowanej partyzantki. Polskość, dzieje i współczesność kultury LGBT, a także ikoniczne epizody z dziejów emancypacyjnej sztuki splatały się na płótnach Sobczaka w alternatywną wersję historii.

Nowym Królestwie Mikołaj Sobczak podążał podobną ścieżką, tylko znaczenie dalej. Zanim jednak artysta opowie nam, dokąd go zaprowadziła, spójrzmy na początek tego szlaku.

Opowiedziana w Nowym Królestwie historia zaczyna się w 1534 r. w Münsterze. W Niemczech nie opadł jeszcze kurz bitewny po wojnach chłopskich z lat 20. XVI w. i jeszcze nie wsiąkła w ziemię krew przelana podczas brutalnego tłumienia ludowego powstania, którego uczestnicy usiłowali obalić feudalny porządek. Proto-komunistyczne nastroje wciąż są jednak żywe. Europa ogarnięta jest gorączką reformacji. W najbardziej gorących głowach krystalizują się wizje teokratycznych utopii – bezklasowego, egalitarnego społeczeństwa, wolnego od pieniądza i własności prywatnej. Dziś nazwalibyśmy te projekty rewolucją komunistyczną, ale oczywiście nie tę marksistowską – na teorię autora Kapitału trzeba będzie poczekać jeszcze 300 lat. Reformacyjny komunizm jest mistyczny, wręcz apokaliptyczny. Takie idee głosi sekta anabaptystów; ojciec reformacji Marcin Luter stanowczo odcina się od tych radykałów, ale wśród ludu ich nauki mają duży odzew. Według proroka anabaptystów, byłego piekarza – Jana Matthijsa – dni ostateczne są bliskie; kaznodzieja wylicza, że powtórne przyjście Chrystusa nastąpi już w 1534 r. i odbędzie się w westfalskim grodzie Münster. Matthijs oraz jego zwolennicy ściągają zatem do miasta i przekonują wielu jego mieszkańców. Wkrótce zdobywają większość w radzie miejskiej, a także fotel burmistrza i zaczynają wprowadzać swoje porządki; znoszą pieniądz, przywileje klasowe, burzą wieże kościołów i palą bezbożne książki. Pod mury miasta przybywa ze swoją armią Franciszek von Waldeck, biskup Münsteru, ale się mieszczenie bronią. Jan Matthijs ginie w walkach; jego miejsce zajmuje Jan Bockelson. Nowy prorok pogłębia anabaptystyczne reformy: mianuje się królem Nowego Jeruzalem i ogłasza poligamię; by dać dobry przykład, sam poślubia 16 kobiet. Po 14 miesiącach oblężenia miasto pada w wyniku zdrady. Biskup kładzie kres komunie Münster, a Bockelsona wydaje na tortury; ciała króla i wicekrólów Nowego Jeruzalem szarpane są rozżarzonymi szczypcami, oprawcy wyrywają także „fałszywym prorokom” języki. Kiedy jest już po wszystkim, ciała skazańców wieszają w klatkach na wieży kościoła świętego Lamberta; będą gnić tam przez następne pół wieku.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

"The Opening of the Doors of the Inquisition", 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
„The Opening of the Doors of the Inquisition”, 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute

Niemal pół tysiąca lat później Mikołaj Sobczak kręci film wideo i maluje serię obrazów, w których Bockelson pojawia się w Polsce czasów „dobrej zmiany”, by po klęsce w Münsterze tu i teraz dokończyć budowę utopii – a może dystopii – na którą zapowiadało się jego „nowe królestwo”.

Stach Szabłowski: Ciekaw jestem, skąd artyście przyszedł do głowy pomysł, aby sprowadzić do nas to mściwe zombie?

Mikołaj Sobczak: W 2016 r. przeprowadziłem się z Warszawy do Münsteru, gdzie ślady po komunie anabaptystów są nadal widoczne – wyjaśnia Mikołaj Sobczak. – Do dzisiaj nad miastem górują trzy klatki, w których zamknięto zwłoki przywódców komuny, ówczesnych rewolucjonistów. Historia ta okazała się niezwykle aktualną narracją o tym, jak populiści, legitymizując swoje działania religią, manipulują tłumem. To także historia o tym, jak bardzo tłum gotów jest zaufać przywódcom i cierpliwie obserwować ich kolejne, najdziksze nawet wybryki, pod warunkiem, że politycy za to zaufanie dobrze zapłacą. W Münsterze władza mogła bez sprzeciwu obywateli ustanowić poligamię, ogłosić, że każda niezamężna kobieta musi oddać się jednemu z przywódców, albo obsadzać dzieci na stanowiskach sędziowskich, bo „one są czyste i nieskorumpowane, a więc sprawiedliwe”. I wszystko to było do przełknięcia, dopóki każdy z mieszkańców dostawał rodzaj socjalnego wsparcia: darmowe jedzenie oraz udział w przejętych dobrach zarekwirowanych bogatym mieszczanom i kościołom. Analogie między rządami anabaptystów w Münsterze a dzisiejszą sytuacją polityczną w wielu miejscach na świecie wydały mi się wystarczającym argumentem za tym, aby pracować z historią owej komuny. Truchło Jana Bockelsona, które z klatki na wieży kościoła miało na wieki straszyć potencjalnych wywrotowców, dzisiaj wraca w pełnej krasie i świeżości. Dlatego skoro już nawiedza nas takie zombie, czyli żywy trup wskrzeszony, aby służyć i spłacić swoje długi, to dlaczego by go nie zaangażować w działalność opozycyjną wobec obecnego systemu? W końcu on wie najlepiej, jak to wszystko działa.

W wersji Sobczaka anabaptystyczna rewolucja staje się ahistoryczną metaforą. Jest także rewolucją seksualną, insurekcją nieheteronormatywnej wyobraźni.

Ten trop zaczął się przy okazji natrafienia na propagandową ulotkę z czasów komuny – odpowiada artysta. – Prawowity właściciel miasta, książę-biskup Franciszek von Waldeck, zamówił u Heinricha Aldegrevera, zwanego „Dürerem z Westfalii”, serię grafik, które miały szkalować anabaptystów. Były one rozsyłane po okolicznych miastach i wsiach, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się tej „komunistycznej rewolucji”. Większość odbiorców tej propagandy nie potrafiła czytać, a więc grafika musiała być sugestywna. Aldegrever rysuje zatem scenę pedofilskiej orgii w ratuszu, notabene tym samym, w którym 100 lat później zostanie podpisany westfalski pokój kończący wojnę trzydziestoletnią. Wymowa obrazka jest prosta: „anabaptyści przejęli miasto, żeby gwałcić nasze dzieci”. Jakże znajoma retoryka – może gdyby sztych był kolorowany, to znalazłoby się miejsce i dla „tęczowej zarazy”? Jednak to, o czym teraz mówię, było tylko tropem, który połączył moje wcześniejsze obserwacje z historią komuny w Münsterze. Mam na myśli przewartościowania, jakie zaszły w rozumieniu queeru, czyli obszarów kultury tworzonych przez mniejszości seksualne. Uważam, że queer już dawno się rozszerzył poza sferę seksualności oraz prawa do osobistej ekspresji. Dzisiaj wraca on do swoich antysystemowych, socjalnych korzeni. To już nie jest miejsce dla chłopców robiących sobie zdjęcie w czerwonej szmince, bo myślą, że to fajne. Dzisiaj chodzi o tworzenie alternatywy wobec wykluczającej polityki. O budowanie rodzinnych struktur między osobami, których biologiczne rodziny nie do końca akceptują. Chodzi o wyzwolenie się z patriarchalnego obowiązku mężczyzny, aby dominować, i zamiast tego wysłuchać innych, a nawet ustąpić im miejsca, aby stworzyć wspólnotę. I nie są to moje mrzonki o jakiejś oderwanej od rzeczywistości utopii. Tego wymaga od nas teraz rzeczywistość. Seksualność jest dzisiaj elementem napędowym demokracji: musimy się zjednoczyć i zorganizować albo zdać na łaskę parlamentu, który widzi w nas „zarazę”. Nie chcę sobie nawet wyobrażać metod jej „leczenia”.

Do Nowego Królestwa Sobczaka wchodziło się pod zawieszonym nad drzwiami alegorycznym obrazem przedstawiającym „Kryzys parlamentaryzmu”. Temat bardzo na czasie; demokracja przedstawicielska jest w rzeczywiście w dołku. Pytanie tylko jakie lekarstwo zaaplikują sobie postdemokratyczne społeczeństwa na swoje rosnące frustracje. Powrót do starych dobrych czasów? Populizm? Utopię? Anarchiczną rewolucję ludową w duchu Jokera? Czy spełnienie konserwatywnego marzenia o patriarchalnych rządach silnej ręki? Pomyślałem przekornie, że queerową wystawę Sobczaka można by właściwie odczytać właśnie w duchu konserwatywnym. Bo też historia anabaptystycznej rewolucji jest przecież dwuznaczna: zaczęła się do równościowych postulatów, ale skończyła chaosem, nad którym (nie)panował samozwańczy prorok, który miał 16 żon i w ostatnich dniach komuny ucztował, jakby miało nie być jutra, choć miasto było oblężone, a jego mieszkańcy głodowali. Czyż nie przed tym ostrzega konserwa, że cały ten egalitaryzm i podważanie tradycyjnego patriarchalnego porządku doprowadzi społeczeństwo do zguby i wyda je na pastwę szarlatanów? Zamienne, że w Münsterze porządek przywracał nie kto inny, jak wojowniczy biskup…

Nie zależy mi na piętnowaniu konserwatywnych postaw – odpowiada Mikołaj. – Większy potencjał widzę we wskazaniu, że mimo różniących nas poglądów istnieje konieczność zjednoczenia się we wspólnym celu. Dlatego w filmie pokazującym losy komuny anabaptystów zdecydowaliśmy się na następujący eksperyment: aktorzy – zarówno „normalni kolesie”, jak i reprezentantki mniejszości narodowych i seksualnych – dowolnie dzielili się rolami, kostiumami, czy, mówiąc ogólniej, pomysłami na siebie. Ta demokratyzacja przyniosła ciekawe efekty. Nie wiadomo już, kto mówi, bo każdy może być każdym. Królowa, żebraczka lub prorok… Wszyscy mają prawo wygłaszać wzniosłe idee, ale też każdy ma realny wpływ na wspólnotę. Co najzabawniejsze, w ostatniej scenie filmu, biskupem okazuje się Magdalena Farat, założycielka i członkini jednej z największych grup drag king w kraju, a tą najbardziej zradykalizowaną konserwatystką Hieemeras, która po przyjeździe do Polski z Ukrainy zaczęła robić drag, bo to właśnie tutaj poczuła się wyzwolona. Zresztą, odbicie miasta i przywrócenie w nim dawnego feudalnego porządku wymagało od wojsk biskupa wymordowania większości członków komuny. Ci, którym udało się uciec do Niderlandów, zwykle lądowali na stosach. Skala tępienia wyznawców tego odłamu protestantyzmu była na tyle duża, że o Amsterdamie mówiło się potocznie „Morddam”. Kiedy na horyzoncie zaczyna majaczyć widmo utraty władzy i majątku, każda religia potrafi sobie uzasadnić wymordowanie potencjalnych wywrotowców. Dopiero gdy anabaptyści, których obłożono całkowitym zakazem zajmowania stanowisk publicznych, zajęli się biznesem i dorobili się sporych majątków na swoich wspólnotowych przedsiębiorstwach handlowych, władze zwęszyły w tym zysk i wyznanie w końcu zalegalizowano.

"New Kingdom Orgy", 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
„New Kingdom Orgy”, 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute

W filmie, który stanowił wstęp do wystawy i w kabaretowo-performatywnej formie opowiadał historię komuny, Sobczak w roli anabaptystycznych komunardów i walczących z nimi katolików obsadzał drag queensdrag kings. „Obsada” obrazów, w których artysta roztaczał wizję nowego Nowego Królestwa była jeszcze bardziej zaskakująca. Sobczak cytuje w nich klasyków malarstwa historycznego, zwłaszcza romantyków, Delacroix, Géricault, Grottgera, a oryginalnych bohaterów podmienia na figury, które należą do różnych historii, wręcz różnych mitologii i na tej wystawie po raz pierwszy spotykają się w jednej przestrzeni. Anna Walentynowicz, Henryka Krzywonos i inne działaczki „Solidarności”, weterani i weteranki słynnych zamieszek Stonewall, które były punktem zwrotnym w walce o prawa osób nieheteronormatywnych w USA, Hande Kader, turecka działaczka LGBT zamordowana w 2016 r. przez „nieznanych sprawców”, Jelena Grigoriewa, rosyjska aktywistka zasztyletowana w lipcu tego roku, uczestniczka powstania warszawskiego i łączniczka AK Halina Chlistunow, córka Marszałka i pilotka RAF Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska, zgładzony przez Ochronę podczas rewolucji 1905 r. robotniczy działacz Marcin Kasprzak, a nawet PRL-owski gwiazdor Bohdan Łazuka – to tylko niektóre z postaci, które występują w tych malarskich inscenizacjach. Czy Sobczak tworzy tu nowe imaginarium, zaludnione przez nowych bohaterów i bohaterki, ułożonych w konstelację alternatywną do tej, która organizuje główny nurt naszej zbiorowej wyobraźni? Czy pragnie ową wyobraźnię przebudować poprzez jej zqueerowanie?

Moją metodę mógłbym opisać jako przedawkowane nawarstwianie, bliskie didżejskiemu remiksowaniu – wyjaśnia artysta. – Poprzez zderzenie ze sobą różnych porządków historycznych, kulturowych czy ikonograficznych, można odnaleźć nowe znaczenia. Nie nazwałbym tego procesu „queerowaniem historii”. Wolałbym mówić o uzupełnieniu, wskazywaniu luk, z których wymazano pewne postaci ze względu na ich płeć, orientację czy poglądy. Jak zauważyłeś, mojemu malarstwu towarzyszy coś w rodzaju scenariusza. Współczesne, historyczne i przyszłe postaci spotykają się na płótnie, aby opowiedzieć o niedostrzeganej przez nas możliwości wspólnego działania, efektywnego współistnienia.

Kiedy myślę o zamieszkach w Stonewall z 1969 r., traktowanych jako początek procesów dążących do równouprawnienia osób LGBT w Stanach Zjednoczonych, widzę w nich energię bliższą XVI-wiecznej reformacji albo demonstracjom współczesnej narodowej prawicy, niż dzisiejszym pokojowym i raczej wesołym Paradom Równości. W Stonewall polała się krew, dochodziło do starć z policją, poleciały koktajle Mołotowa. Nie postuluję sięgania po takie metody, chodzi mi raczej o wskazanie, że naszą skrajną prawicą targa podobna frustracja, jaka pchała transwestytów do działania na początku lat 70. Dlaczego nie uczyć się od nich?

Tutaj pojawia się wątek polityki historycznej, z którą ostatnio dużo pracuję. Jest to zbiór narzędzi i procesów, za pomocą których przeszłe wydarzenia i ich uczestnicy są ustanawiani jako święta czy narodowi bohaterowie. Historyczne postawy, uznane za heroiczne, formują nasze obecne systemy wartości i modele działania. Za ojczyznę nie trzeba jednak walczyć, biegając po lasach z karabinem w ręku. Były takie postaci jak Sylvia Rivera, uczestniczka zamieszek w Stonewall, która założyła dom dla bezdomnych, transpłciowych, nieletnich prostytutek i edukowała je z nadzieją na zmianę ich sytuacji na rynku pracy. O ile bardziej wartościowym wydaje się jej myślenie, niż inspirowanie i wzmacnianie  postaw typu: „A gdyby była wojna, to ja bym poszedł walczyć…”.

"Nowe Królestwo", widok wystawy, Mikołaj Sobczak, Polana Institute; zdjęcie: Aga Bilska
„Nowe Królestwo”, widok wystawy, Mikołaj Sobczak, Polana Institute; zdjęcie: Aga Bilska

Moje obrazy kategoryzowane są jako malarstwo historyczne – i nie bez racji, biorąc pod uwagę ich formę, a także inspiracje. Często podstawą kompozycji jest klasyczny obraz lub grafika. Jednak dla mnie najbardziej istotne jest, że mogą w nich spotykać się reprezentanci dwóch skrajnych obozów, ucząc się od siebie, formułując wspólne postulaty. Nieżyjące aktywistki wycięte z czarno-białych fotografii pomagają dzisiejszym „tęczowym” działaczom. Czas przestaje mieć znaczenie. Staje się jednością, bo zapominanie oznacza popełnianie tych samych błędów. Spójrz, co się dzieje z nie tak daleką przeszłością. Lata 30., II wojna światowa; ucząc się w liceum o tamtych czasach czy słuchając opowieści dziadków, myślałem sobie, jacy ludzie musieli być wtedy ślepi i bierni, nie walcząc z propagandą, idąc za postulatami faszystów. I, ta-dam! Dzisiaj na ulicach polskich miast mogę sobie obserwować dokładne odwzorowania karykatur, jakie magazyn PPS-u w latach 30. publikował na temat ONR-u – cieni i naśladowców NSDAP. Dlatego też te ilustracje pojawiły się na ławkach w przestrzeni wystawy Nowe Królestwo w Polana Institute. Może, zamiast maszerować i hajlować, usiądźmy sobie na chwilę i pogadajmy o innych obliczach przeszłości, o których nikt nam wcześniej nie opowiedział.

W filmie z Nowego Królestwa inscenizacja anabaptystyczno-queerowej melodramy o komunie z Münsteru przeplata się z migawkami z polskich ulic i newsów; w tle pojawia się oblicze Jarosława Kaczyńskiego, marsze niepodległości i nacjonalistyczne demonstracje. Mikołaja, który podczas wykonanego w zeszłym roku w MSN performence’u wcielał się w „żołnierza wyklętego”, zdaje się fascynować nie tylko narodowa tożsamość i leżące u jej fundamentów mity, lecz także energie zdeponowane po konserwatywnej, prawicowej stronie dyskursu. Te moce wykorzystywane są często do napędzania mrocznych i dyskryminacyjnych przedsięwzięć, niemniej poziom ich napięcia jest sam w sobie fascynujący. Co ciekawe, Mikołaj Sobczak zadaje się nim być zainteresowany coraz bardziej, od kiedy mieszka w Niemczech, choć wyjazd mógł przecież potraktować jako okazję do uwolnienia się z labiryntów polskiego imaginarium.

Wyjazd do Niemiec paradoksalnie to imaginarium dla mnie otworzył – odpowiada. – Mieszkając w Polsce, byłem nim oczywiście zafascynowany: estetyką patriotycznych koszulek, spektaklem męskości, jaki towarzyszy marszom narodowców, ale wtedy wydawało mi się, że są to obszary zarezerwowane dla skrajnej prawicy, a tym samym mnie w jakiś sposób „nie wypada” tego dotykać. Mieszkanie za granicą, skonfrontowanie się z zupełnie innymi perspektywami, sprawiło, że nabrałem dystansu albo raczej zrozumiałem, że ta skrajnie prawicowa część kultury jest też moja, mimo dzielących nas poglądów. Dlatego mogę z nią pracować bez uprzedzeń, co prowadzi do subwersji, czyli cytowania języka wbrew jego pierwotnej wersji. Na przykład moje patriotyczne koszulki przedstawiają partyzantki walczące o równouprawnienie w towarzystwie białego orła.

Oranie pola narodowo-patriarchalnego imaginarium, wywracanie do góry nogami skib tej czarnej i solidnie nasiąkniętej krwią gleby. Na tak zaoranym polu rzeczywiście można zasiać nowe myśli. Na razie Mikołaj Sobczak zbiera plony w postaci artystycznego sukcesu; nagród, środowiskowego aplauzu i zaproszeń na kolejne wystawy. Czy jednak możliwe jest dotarcie z tym przekazem do odbiorców spoza własnej, artystyczno-liberalno-queerowej bańki? Tym bardziej że nawet ta bańka się kurczy; w publicznych instytucjach trwa „dobra zmiana” i konsekwentna wymiana kadr, na takie, które subwersji w Sobczakowym duchu raczej nie zwykły pokazywać.

Dzięki zaangażowaniu Justyny Wesołowskiej i Mariki Zamojskiej z niezależnego Polana Institute mogliśmy powiedzieć niektóre rzeczy wprost i zobaczyć, jak zostanie to przyjęte – przyznaje Mikołaj. – Uważamy, że dzisiaj jest to nasz obowiązek, a wręcz konieczność. Całkowity zakaz milczenia. Okna lokalu – byłego salonu ślubnego, w którym wystawiliśmy Nowe Królestwo, czy wcześniej Drag niezłomne – wychodzą na Muzeum Więzienia Pawiak. Dzięki temu na wystawy potrafili przyjść ludzie, którzy pojawili się w okolicy, szukając zgoła innych narracji; niekoniecznie byli to regularni odbiorcy sztuki współczesnej. Część publiczności chętnie wchodziła z nami w dyskusję, a inni zbywali wystawę jakimś zgryźliwym komentarzem, zwłaszcza po zapoznaniu się z opisami prac. Dlatego też jestem daleki od generalizowania. Czy jestem partnerem do dialogu dla prawej strony? Wybacz, ale muszę odpowiedź truizmem: tak, jestem – dla tych, którzy chcą porozmawiać. Dzisiaj trafiłem na zdjęcie z Parady Równości we Wrocławiu. Para młodych ludzi owiniętych w tęczowe flagi uśmiecha się i prawie przytula z równie uśmiechniętą kobietą trzymającą polską flagę i mały transparent „LGBT = Dewiacja”. Czyli można się na chwilę do siebie uśmiechnąć. Pewnie nawet porozmawiać. To, co moglibyśmy nazwać „imaginarium prawicy”, jest przecież częścią naszej wspólnej kultury. Jeśli zaś chcemy mówić o dialogu, trudno jest mi wyobrazić sobie moją praktykę artystyczną skonstruowaną na zasadzie: „ja vs konserwatyści”. Chodzi mi o to, zarówno w życiu, jak i w pracach, żeby zacząć myśleć o ludziach jako jednostkach w społeczeństwie, a nie wściekłej grupie. W moich obrazach i filmach wszystkie postaci przedstawione są zwykle z imienia i nazwiska, ale również ze swoich działań. I ma drugorzędne znaczenie, czy pomagali innym, bo pchała ich ku temu religia, przynależność do jakiegoś ruchu czy zwykła empatia. Liczą się czyny, możliwości i efekty działania.

Dialog? Praca w poprzek podziałów? Polska scena sztuki jest niewiele mniej spolaryzowana ideologicznie niż scena polityczna. Każdy próba znalezienia wyjścia z wojny pozycyjnej, w której obie strony siedzą w okopach swoich przekonań, jest innowacyjnym projektem. Innowacja Sobczaka jest realizowania przewrotnie tradycyjnymi metodami. Z jego obrazami wiele osób może się nie zgodzić, ale każdy może z nimi „rozmawiać”; artysta posługuje się powszechnie znanymi idiomami malarstwa figuratywnego, historycznego, odwołującego się do podręcznikowych dzieł; nie trzeba być art-nerdem, żeby uczestniczyć w tym alegorycznym teatrum.

Kategoria przystępności była ważna przy wyborze medium, w jakim moje narracje zostały opowiedziane – mówi Mikołaj. – Trudno się dziwić, że tak chętnie wspierały się malarstwem rozmaite reżimy czy Kościół doceniający edukacyjny, ale oczywiście również propagandowy, polityczny wymiar tego środka przekazu. To dziedzictwo zmusza nas dzisiaj do przewartościowania tradycji malarstwa. Stąd wziął się pomysł, aby ze współczesnej perspektywy przepracować gatunek malarstwa historycznego. Wielkie wydarzenia historyczne, dające podstawy naszym narracjom państwotwórczym, stanowiły kiedyś świetny temat dla artystów takich jak Matejko. Zaspokajały tożsamościowe potrzeby ówczesnych czasów. Poczucie tożsamości trzeba było ożywić jakąś wspólną opowieścią, sugestywnym obrazem. Przewrotnie odnoszę się do tej samej koncepcji dzisiaj. Państwo z moich obrazów realnie jeszcze nie istnieje, ale już doczekało się swoich mitów założycielskich, a także swoich matek-założycielek, które wkraczają w miejsca tradycyjnie zajmowane przez ojców-założycieli. Jeżeli jednak to państwo, Nowe Królestwo, jeszcze nie istnieje, to nie dlatego, że musimy poczekać na cud, wygrać pod Grunwaldem. Nie… My go po prostu nie dostrzegamy.

"The Request to Charon", 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute
„The Request to Charon”, 2019 r., Mikołaj Sobczak; dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute

„Mity”, o których opowiadałem na mojej wystawie, są faktami historycznymi, niektórzy z ich bohaterów i bohaterek, ojców- i matek-założycielek Nowego Królestwa, nadal robią zakupy w tym samym sklepie, co my. Uznałem, że potrzebujemy właśnie takich obrazów, dzięki którym możemy w końcu wyraźniej zobaczyć to, co tradycyjny establishment chciałby przed nami ukryć. Brzmi to, jak teoria spiskowa, ale też trochę nią jest. Przykładowo: na tegoroczną 50. rocznicę zamieszek w Stonewall w niemieckiej telewizji emitowano mnóstwo reportaży i dokumentów opowiadających historię tamtego ruchu. W tym samym czasie w Polsce telewizja zajęła się z tej okazji głównie fantazjowaniem: obroniliśmy się wprawdzie przed strefami szariatu i pogromami katolików, które podobno szykowali nam migrujący innowiercy, ale mamy za to teraz ofensywę „ideologii LGBT” i lekcje masturbacji w przedszkolach. Pokazuje się ludziom wymyślone strachy, a jednocześnie prawdziwych bohaterów i bohaterki, którzy mogliby służyć za wzory postaw bardziej inkluzywnego, równościowego społeczeństwa chowa się do szuflady, a upamiętniające ich tablice skuwa z budynków. Irytuje mnie to narodowe życie w świecie wyobraźni. Zdecydowanie bardziej interesuje mnie rzeczywistość oraz odpowiedź na pytanie, dlaczego zdecydowaliśmy się na jej temat milczeć, przy okazji tracąc wzrok?

"Nowe Królestwo", widok wystawy, Mikołaj Sobczak, Polana Institute; zdjęcie: Aga Bilska
„Nowe Królestwo”, widok wystawy, Mikołaj Sobczak, Polana Institute; zdjęcie: Aga Bilska

 

Czytaj również:

Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule
i
Fragment ekspozycji Normana Daly'ego, zdjęcie: Sahir Ugur Eren
Opowieści

Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule

Stach Szabłowski

Siódmy kontynent rośnie. Zasilają go śmieci z pięciu innych, zamieszkałych przez ludzi. Czy ogarnie cały świat i stanie się nową Pangeą, już nie siódmym, lecz jednym kontynentem, zrobionym z plastiku? Na razie dotarł do Stambułu – i został głównym bohaterem tamtejszego, wypasionego 16. Biennale sztuki.

Poranki w Stambule są epickie; słońce przebija się przez grube warstwy smogu, który barwi światło na nierealne kolory. Nie trzeba nastawiać budzika, żeby obejrzeć to widowisko; na ulicach śródmiejskiej dzielnicy Beyoğlu korek zaczyna się przed świtem i będzie trwał do późnej nocy; pył zanieczyszczeń wibruje od hałasu klaksonów i silników.

Czytaj dalej