Alexander Payne to specjalista od skromnych dramatów, w których jakiś (grany zazwyczaj przez znanego amerykańskiego aktora) mężczyzna w (co najmniej) średnim wieku wyrusza w podróż i – wbrew regułom kina drogi – na jej końcu jest mniej więcej taki sam, jak na początku: zgorzkniały, samotny, przegrany (niepotrzebne skreślić), no, może ciut bardziej samoświadomy. Trochę upraszczam, ale nie aż tak bardzo. A upraszczam, bo Pomniejszenie, z otoczką utopii science fiction, z komputerowymi efektami specjalnymi i futurystyczną scenografią, na pierwszy rzut oka zapowiada się na reżyserską woltę w karierze twórcy. Na zerwanie ze schematem znanym choćby ze Spadkobierców czy Schmidta. A jednak w centrum tego wielkiego spektaklu wciąż pozostaje mały człowieczek – tym razem o twarzy Matta Damona – wciąż zgorzkniały i przegrany. Zmienił się sztafaż; sedno pozostało to samo. Ale coś w owym procesie przeskalowania się zagubiło.
Sam pomysł jest jeszcze całkiem zabawny: lekarstwem na problemy współczesnego świata – przeludnienie, kryzys finansowy, rozmaite deficyty – okazuje się wynalazek skandynawskich naukowców, którzy wymyślili, jak zmniejszyć człowieka. Idea jest taka: kiedy malejesz, wraz z tobą maleją nie tylko twoje potrzeby, ale i problemy, i na przykład skromne oszczędności stają się nagle małą fortuną pozwalającą na zakup willi w luksusowym lilipucim kurorcie. W taką właśnie nietypową sytuację Payne wrzuca swojego typowego bohatera: zmagającego się z długami Paula Safranka, średniaka z klasy średniej, który wraz z żoną Audrey (Kristen Wiig) postanawia się zmniejszyć w nadziei, że z miniaturowego punktu widzenia wszystko będzie wyglądało lepiej.
Payne wprowadza nas w ten świat bardzo ostrożnie. Zanim przejdziemy do tytułowego pomniejszania, spędzamy sporo czasu w pospolitym rozmiarze, przygotowując się do miniaturyzacji razem z Safrankami – zupełnie jakbyśmy oglądali „zwykły” film reżysera. Zdrowy rozsądek i zasady dramaturgii podpowiadają, że to dobra reżyserska taktyka, bo Payne musi: a) zapoznać widza z bohaterami i b) wzbudzić nasz apetyt na nadchodzące atrakcje. Niestety: jedno skręca tu kark drugiemu. Poznawanie bohaterów dłuży się bowiem niemiłosiernie – tym bardziej niemiłosiernie, że wiemy, iż za rogiem czai się potencjalnie dużo ciekawszy zmniejszony świat. Nie bardzo jest też kogo poznawać. Damon ma być bowiem przeciętniakiem przeciętniaków, uczesanym, wyprasowanym i wypranym z właściwości. I cóż, jest – tak bardzo, że aż nie chce się oglądać, co też Payne dla niego zgotował.
A zgotował rodzaj powiastki filozoficznej. Oto dlaczego pan Safranek jest taką tabula rasa: twórca upozował go na papierek lakmusowy, który dopiero w starciu ze złożonością świata wykryje, co jest tegoż świata kwasem, a co zasadą. Kurort liliputów okaże się zatem miniaturą społeczeństwa, modelem, który w skali mikro uwydatni wszelkie grzeszki skali makro. Białocentryczna, mieszczańska, pierwszoświatowa miniwygoda okaże się ufundowana na zwykłej ignorancji. Spod jej płaszczyka wychyną zaś – standardowo – kapitalistyczne demony, wyzysk taniej siły roboczej, walka klas i tak dalej.
Payne miesza satyrę z moralitetem, ton dystansującej kpiny z opowieścią o osobistym przebudzeniu, i raz za razem sam wchodzi sobie w drogę. Tak, realia małego świata są zabawne, ale to żart, który zużywa się po 10 minutach skeczy opartych na tym, że coś jest duże, a coś nie. Co gorsza, w takim otoczeniu wszelkie „dramatyczne” próby, jakie podejmuje reżyser, wypadają płasko, niewiarygodnie, tanio. Trudno przecież przejąć się historią przyjaźni Safranka z wietnamską aktywistką (Hong Chau), kiedy Payne równolegle robi sobie żarty, uprawia krytykę polityczną i jeszcze bawi się w futurologa. Koniec końców wszystko przypomina tu więc bohatera: bez pazura, nijakie, ble. Ni to zabawne, ni wzruszające, ni drapieżne.
Ironia losu: zgubny paradoks Pomniejszenia jest paradoksem skali. Reżyser opowiada o potrzebie mentalnego pomniejszenia, argumentuje za cieszeniem się drobnostkami i proponuje, byśmy naprawiali świat po kawałeczku, zaczynając od siebie. Chwali wielkość tkwiącą w małości. Tyle że zanim dotrze do swojej skromnej puenty, porusza niebo i ziemię, rozdrabniając się w próbie opowiedzenia o wszystkim, prześlizgując się po kolejnych tematach, rozcieńczając sprawę. Za dużo treści, za mało miejsca.