W natłoku ostatnich wydarzeń prywatnych i publicznych zapomniałem o paru rocznicach, które sobie w swojej duszy obchodzę. Na pierwszy rzut niewprawnego oka mogą się one wydawać absurdalne, ale pozwólcie, że wymienię jeszcze kilka, a potem wyjaśnię. 24 września minęły trzy lata, od kiedy nie piję coca-coli, 19 października – siedem lat bez Red Bulla, a 13 listopada – trzy lata bez jedzenia orzeszków solonych.
Zaczęło się oczywiście od największego przeciwnika, a więc od alkoholu. 31 stycznia 2010 r. o godzinie 20.30 ostatnie piwo w pociągu relacji Szklarska Poręba–Warszawa Centralna i na tym szlus, nic więcej, null, niente. Spytacie czy redukowanie alkoholu do bezwyjątkowego zera to jedyna możliwa droga? Są różne szkoły, niektórzy mówią o umiarkowaniu, niektórzy o piciu kontrolowanym. Ja zaliczam się do tej szkoły, w której króluje absolutne zero.
Niektórzy ludzie są tak skonstruowani, że lepiej i łatwiej jest im odciąć się od czegoś raz na zawsze, nawet jeżeli czasem pachnie to przesadą. Alternatywą jest bowiem ciągłe poświęcanie czasu i energii na droczenie się, negocjowanie samemu ze sobą, tysiąckrotne decydowanie, czy tego akurat dnia można czy nie można, niby nie, ale może jednak tak, może „od święta” można, tylko czy dziś akurat jest święto, i tak dalej, i tak dalej. Dla niektórych z nas – dla mnie z całą pewnością – może to być koszmarnie wyczerpujące, niezgodne z naszą naturą… a przynajmniej z naszym modus operandi.
Spotkałem się z tym tysiące razy, wytykano mi absurdalność: po co nie słodzić herbaty (1058 dni dzisiaj), skoro i tak w mnóstwie produktów jest mnóstwo cukru? Ba, jaki jest sens nie jeść chrupek, paluszków i krakersów (1390 dni), skoro jem inne rzeczy, nie mniej niezdrowe. I słusznie wytykano, bo to przecież jest trochę absurdalne… ale tylko z pozoru. Zarzucając mi myślenie nadmiernie absolutystyczne, krytycy wpadają w nie sami. Bo owszem, likwidacja cukru w kawie czy herbacie nie oznacza bynajmniej, że przestaję przyjmować cukier w ogóle – wprowadzam go pod setką innych postaci. Nie to był jednak cel. Chodzi o to, że odcinając się od pewnego rodzaju produktów (czy przede wszystkim – zachowań) całkowicie, z całą pewnością poprawię wypadkową średnią.
Przede wszystkim jednak – to mnie popchnęło do napisania tego tekstu – zauważyłem po latach, że takie podejście staje się, mówiąc brzydko, „skalowalne”, że z każdą następną rzeczą jest łatwiej, trochę jak z językami obcymi. Mając za sobą doświadczenie ostatecznych, mocnych zerwań z rzeczami czy problemami, łatwiej zrobimy to po raz kolejny. Tak uczymy się radykalizmu w zrywaniu ze złymi wzorcami zachowań. Narzędzie o nazwie „absolutna abstynencja, całkowite zerwanie” zaczynamy mieć całkiem nieźle opanowane.
A zyski z tego są nie do przecenienia i nie sprowadzają się do prostego powtórzenia na zasadzie „zerwałem z alkoholem, to zerwę z papierosami” albo „przestałem jeść chipsy (1390 dni), to przestanę też frytki (822 dni)”. Doświadczenie iluś takich zerwań daje spore poczucie mocy, sprawczości we własnym życiu. W tym więc sensie wąskie pole absolutnej abstynencji staje się polem treningowym, na którym ćwiczymy to, co przyda się nam i sprawdzi na szerszych przestrzeniach.