Sprzątanie stało się współcześnie tak ciekawe, że powstają o nim programy telewizyjne, a nawet całe książki. Okazuje się, że porządek i nieporządek mają wielki wpływ na nasz dobrostan, choć działają na nas inaczej, niż można by sądzić.
Co prawda w literaturze fachowej nie ma przepisu na udane przyjęcie dla gości, ale już na zupełną klapę – owszem. Najpierw warto wysprzątać mieszkanie, jakby to było laboratorium, potem trzeba ustawić krzesła w równych rzędach po dwóch stronach stołu, a gdy zaproszeni już przyjdą, włączyć mocne światło i wyłączyć muzykę. Jeżeli z natury jesteśmy perfekcjonistami i mamy trochę czasu, to dobrze byłoby też ogołocić ściany z obrazów i plakatów, a jeszcze lepiej – przemalować je dodatkowo na jasny błękit. Po takich przygotowaniach nie musimy się martwić, że goście się zasiedzą! Zbyt jasna, zbyt uporządkowana i zbyt cicha przestrzeń sprawi, że rozmowy będą się rwały, tak jakby między zaproszonymi ktoś ustawił dźwiękoszczelne przegrody.
Krzesła pod ścianami
Odkrycie zależności między przestrzenią a zachowaniami społecznymi zawdzięczamy angielskiemu psychiatrze Humphry’emu Osmondowi. Co prawda w dziejach medycyny zapisał się z innego powodu – jako autor określenia „psychodeliki” i gorący orędownik ich stosowania w leczeniu zaburzeń psychicznych – ale miał też znaczące osiągnięcia w tzw. psychologii środowiskowej, czyli tej, która bada wpływ otoczenia na psychikę. Zupełnie niechcący stał się jej twórcą.
Na początku jego kariery nic jednak nie zapowiadało, że już wkrótce w swojej praktyce lekarskiej otrze się o projektowanie wnętrz. Były oficer marynarki wojennej po drugiej wojnie światowej zajął się leczeniem schizofrenii. Nowe metody terapii, z którymi eksperymentował, nie były jednak przekonujące. Londyńskie środowisko medyczne nie podzielało jego entuzjazmu wobec LSD i meskaliny, dlatego w 1951 r. z ulgą przyjęło wiadomość o przeprowadzce Osmonda do Kanady. W nowym kraju dostał pracę dyrektora w eksperymentalnej klinice psychiatrycznej w Weyburn. To miała być najnowocześniejsza placówka leczniczo-badawcza (i niedługo później pod rządami Osmonda taka się stała), ale gdy brytyjski psychiatra przybył na miejsce, zastał „ponurą instytucję”, przypominającą raczej więzienie niż szpital. Szczególnie uderzył go widok oddziału geriatrycznego dla kobiet: „Wszystko w nim było nowe i błyszczące, czyste i jasne. Było tu dość przestrzeni i dużo radosnych kolorów. Jedyny kłopot polegał na tym, że im dłużej pacjentki przebywały na oddziale, tym mniej miały ochoty do rozmawiania ze sobą. Stopniowo wszystkie upodobniły się do mebli, permanentnie cicho przylepionych do ścian w regularnych odstępach między łóżkami. W dodatku wszystkie zdawały się być w stanie depresji” – opisywał to miejsce antropolog Edward T. Hall w książce o przestrzeni społecznej Ukryty wymiar.
Młody lekarz, zaniepokojony stanem pacjentek, postawił innowacyjną jak na tamte czasy tezę. Jego zdaniem to nie złe leczenie było przyczyną ich depresji, lecz fatalnie zorganizowana przestrzeń, która utrudniała chorym nawiązywanie znajomości, wzmagając bolesne poczucie obcości i samotności. Cóż z tego, że krzesła w holu były nowe, skoro zostały rozstawione pod ścianami, jedno daleko od drugiego? Nawet gdy podczas odwiedzin bliscy ustawiali je w przyjazne kręgi, wieczorem i tak wracały pod ścianę, bo według personelu tak było „porządniej”. Cóż z tego, że korytarze niedawno odmalowano, skoro pozostawały puste – bez roślin, obrazów czy stolików, przy których można byłoby przysiąść? Owszem, stare, brudne i brzydkie szpitale nie sprzyjają zdrowieniu, ale Osmond odkrył, że radykalne podejście do ładu i czystości również nie.
Im dłużej o tym myślał, tym częściej zauważał w przestrzeni publicznej miejsca, które uniemożliwiają dobre samopoczucie i skłaniają ludzi do utrzymywania dystansu społecznego. „Odspołeczne” były nie tylko szpitale, lecz także wszelkiego rodzaju poczekalnie, dworce kolejowe, urzędy, kościoły z równymi rzędami ław – trudno w takich miejscach czuć się swobodnie, a jeszcze trudniej z kimś porozmawiać, nawet jeśli spotka się znajomego. Co innego „dospołeczne” kawiarnie, w których stoliki były ustawione w nonszalanckim nieładzie (w przeciwieństwie do barów szybkiej obsługi albo stołówek, gdzie człowiek ma szybko zjeść i wyjść, a nie przesiadywać godzinami nad herbatą), kameralne księgarnie albo parki miejskie – w tych miejscach kontakty społeczne są na tyle łatwe, że nawet pogawędka z nieznajomym może przychodzić w naturalny sposób.
Przestrzeń, czyli człowiek
Humphry Osmond miał duszę reformatora, jednakże jego prawdziwą, jedyną pasją były terapie psychodelikami, a nie architektura. Przebudowę szpitalnej przestrzeni powierzył więc specjaliście, Kiyoshi Izumiemu. Zanim ten przeprojektował budynek, najpierw sam kilka razy zażył LSD, aby dobrze zrozumieć percepcję osób zmagających się m.in. ze schizofrenią. Podczas halucynogennych podróży wyraźnie poczuł ich strach przed długimi, pustymi korytarzami i ostrymi szpitalnymi świetlówkami.
Drugim ekspertem zatrudnionym przez Osmonda był niespełna 30-letni doktorant psychologii Robert Sommer. Bazując na swojej wiedzy o mechanizmach psychicznych, miał tak zagospodarować przestrzeń, aby kontakty międzyludzkie stały się w niej łatwiejsze. Dla młodego naukowca to zadanie było jak odkrycie Ameryki. Po zakończeniu pracy w kanadyjskiej klinice resztę swojego życia poświęcił badaniom nad wpływem otoczenia na ludzką psychikę. Wiele lat później, już jako utytułowany psycholog środowiskowy, pisał o projektowaniu przestrzeni: „[Człowiek] jest w stanie przystosować się do zanieczyszczonego powietrza, detergentów w wodzie, przestępczości na ulicach i zatłoczonych alejek parkowych. Określenie »dobrze zaprojektowane« będzie bezsensowną tautologią, jeśli weźmiemy pod uwagę, że człowiek jest w stanie dopasować się do każdego środowiska, które stworzy. Podstawowym pytaniem jest zatem nie to, jakiego środowiska chcemy, ale jakiego człowieka chcemy”.
W klinice w Weyburn człowiek miał przede wszystkim nie czuć się samotny – i Sommerowi udało się to osiągnąć. Intuicja, jaką mieli z Osmondem, była słuszna: okazało się, że wystarczy zmienić ustawienie krzeseł w holu, a w salach umieścić przy łóżkach stoliki, np. na gazety i wodę, żeby zaczęły się rozmowy, a pacjentki poczuły się zdecydowanie lepiej. Jednak, co ciekawe, zmiany na oddziale geriatrii początkowo były przyjmowane z nieufnością – nie tylko przez personel, któremu utrudniały utrzymanie idealnej czystości, ale także przez same chore. To było kolejne odkrycie raczkującej psychologii środowiskowej: nawet jeśli panujący ład nam nie sprzyja (czy wręcz szkodzi, wywołując tzw. stres środowiskowy), i tak decyzja o zmianach w przestrzeni wokół nas przychodzi nam z trudnością. Nawet taki drobiazg jak wymiana stołu prostokątnego na owalny – choć ze względów społecznych jest wskazana (to też wykazały badania Sommera) – może być dla naszego mózgu rewolucją, przed którą długo będziemy się bronić.
Eksperymenty, które przeprowadzał Sommer w kolejnych latach, tylko potwierdzały jego tezę, że przestrzeń oddziałuje na nas bardziej, niż wcześniej sądzono. Dzięki własnym odkryciom psycholog uświadomił też sobie, dlaczego jemu samemu w dzieciństwie było tak trudno uczyć się w szkole. Powiązał owe trudności z niefortunnym ustawieniem ławki, przy której siedział – przez cały czas musiał się wychylać, by zobaczyć to, co było napisane na tablicy. Kiedy któregoś roku wreszcie zmienił miejsce w klasie, nauka stała się dużo łatwiejsza. Sommer zapewniał, że przyczyną jego kłopotów nie była wada wzroku, jako dziecko miał zdrowe oczy, ale nieprzyjazna (psycholog mówił nawet: „wroga”) przestrzeń, w której uczniowie siedzący w równo ustawionych ławkach, choć byli blisko siebie, mieli utrudniony kontakt ze sobą i z ukrytym za biurkiem nauczycielem, a przy wyjątkowym pechu – nawet z tablicą.
Publikacje Sommera o wpływie przestrzeni na dzieci – na ich motywację do nauki i osiągane wyniki – doprowadziły do gruntownego przemeblowania wielu szkół w Stanach Zjednoczonych. Zmieniały się zresztą nie tylko placówki edukacyjne, ale w ogóle przestrzeń publiczna. Projektanci zaczęli myśleć zarówno o tym, żeby wnętrza wyglądały ładnie, jak i o tym, żeby były przyjazne. I tak jak w kanadyjskim szpitalu również w tym przypadku teoria została potwierdzona w praktyce. Dzieci uczące się w tzw. otwartych klasach (termin Sommera) same stawały się bardziej otwarte na naukę. Nauczyciele nieświadomie zmieniali styl nauczania, tak jakby nowe ustawienie ławek zmieniało ich w lepszych pedagogów. To właśnie m.in. dzięki ówczesnym odkryciom w dzisiejszych alternatywnych szkołach, także w Polsce, nie ma ławek, a na lekcjach uczniowie z nauczycielem gromadzą się w kręgu. Sommer zapoczątkował nowe myślenie i w architekturze, i w socjologii, i w psychologii. Jego zdaniem wszystkie te dziedziny wymagały przewietrzenia: „Zbyt długo bezkrytycznie przyjmowaliśmy odgórne ustalenia oparte na przestarzałych poglądach na funkcjonowanie człowieka” – pisał w swojej najważniejszej książce Personal Space.
Niewidzialny wymiar
Przestrzeń do nas mówi, a my – choć może nieświadomie – wyraźnie ją słyszymy. Każdy z jej elementów – światło, cisza, hałas, kolory, uporządkowanie przedmiotów, odległość i wiele innych – kształtuje nasze zachowania i wpływa na nasze postawy. W zatłoczonej windzie czy autobusie trudno nam myśleć z miłością o bliźnich, którzy napierają na nasze plecy. Sommer twierdził nawet, że gdy nasza przestrzeń osobista jest naruszana i nic na to nie możemy poradzić, trudno nam postrzegać współtowarzyszy naszej udręki (a jednocześnie jej sprawców) jako istoty czujące. Aby przetrwać i nie wybuchnąć, odczłowieczamy ich – przez tę chwilę między parterem a 10. piętrem są przez nas traktowani jak rzeczy, bo łatwiej nam znieść, jeśli w naszą przestrzeń osobistą wtargnie manekin niż żywy człowiek. Sommer tłumaczył, że mózg wybiera to, co z mniejszym trudem może wytrzymać – okazuje się, że większość z nas potrafi ścierpieć bałagan wokół siebie, ale już nie tłum chuchających nam w szyję ludzi.
Podobnie łatwiejsze jest dla nas życie w samodzielnie – to słowo klucz! – stworzonym rozgardiaszu niż przebywanie w przestrzeni uporządkowanej przez kogoś innego. Rodzice nastolatków, strzeżcie się sprzątania pokojów swoich dzieci! Wasze szlachetne w zamierzeniu zbieranie skarpetek i brudnych kubków jest dokładnie tym samym, co „lepsze ustawienie” garnków w kuchni przez teściową. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku dochodzi do pogwałcenia czyjegoś prywatnego terytorium, a jak zauważa (cytowany już wcześniej) Edward T. Hall, ochrona własnej przestrzeni to jeden z podstawowych naturalnych mechanizmów w przyrodzie, obserwowany nie tylko u ludzi, lecz także np. u psów, małp czy nawet pszczół. „Człowiek rozwinął swój terytorializm w sposób niemal niewyobrażalny – pisał Hall – a z drugiej strony traktuje przestrzeń jak seks: jest, ale się o tym nie mówi. Jeżeli zaś nawet się mówi, to potocznie i nie na serio. Pan domu wydaje się przepraszać za to, że ma »swój fotel« […]. Z niewiadomych powodów w naszej kulturze umniejsza się lub ukrywa odczucia na temat przestrzeni. Przenosimy je na poziom nieformalny i czujemy się winni, kiedy się złościmy, że ktoś zajął nasze miejsce”.
Nasze terytorium to my – tak brzmi podstawowa zasada proksemiki, stworzonej przez Halla nauki badającej wzajemne wpływanie na siebie przestrzeni i ludzi. I chociaż ochrona własnego terytorium wynika z naszej potrzeby biologicznej, to już definicje bałaganu, porządku i przestrzeni osobistej mogą być bardzo różnorodne w zależności od kultury, w której żyjemy. Inaczej według Halla do tych zagadnień podchodzą ceniący Ordnung Niemcy, inaczej Polacy, którzy – jak pisze ten amerykański antropolog – „nie widzą nic złego w lekkim bałaganie”, jeszcze inaczej nastolatkowie na całym świecie, którzy swój bałagan traktują jak tarczę chroniącą ich przed światem. Prawdopodobnie Humphry Osmond zdziwiłby się też, słysząc od Halla, że w różnych kulturach zupełnie inaczej wyglądają przestrzenie do- i odspołeczne albo że jasne, ciche i czyste miejsce, choć w kulturze Zachodu działa odspołecznie, dla pojedynczej osoby może być relaksujące i miłe. Z kolei zmarły 13 lat temu Edward T. Hall zapewne dzisiaj zadumałby się, słysząc o życiu w wirtualnej przestrzeni w metawersie… Choć może nie? Może tylko pokiwałby głową i powtórzył to, co mówił wiele razy: że każda przestrzeń – zabałaganiona lub nie – jest dobra, jeśli tylko przebywając w niej, dobrze się czujemy i jesteśmy w stanie nawiązywać relacje z innymi.