Koronawirus wymusił na nas zmianę przyzwyczajeń, ba, zmianę stylu życia i bycia. Jedną z tych zmian jest szlaban na podróże, przynajmniej te duże. Ludzkość (w większości) stała się znowu osiadła. Zamknięto granice, samoloty przestały latać, a hotele – rezerwować pokoje. Planeta znowu urosła, to co dalekie stało się z powrotem dalekie, a to co bliskie – stało się warte docenienia.
Koronawirus jest wspaniałym memento, że niepotrzebne nam egzotyczne kraje, bo trasy najwspanialszych wycieczek przebiegają w najbliższej okolicy: te wszystkie jednodniowe wypady, w promieniu marszu czy jazdy rowerem od miejsca zamieszkania, opcjonalnie o godzinę jazdy samochodem. Wszelkie cuda czekają tam na odkrycie, trzeba tylko nauczyć się je doceniać, czy z nich korzystać. Jeżeli ruszamy na całodniową wyprawę pieszą czy rowerową, to „efekt wow” czeka nas przeważnie wtedy, gdy oddalimy się w ten sposób od domu dalej niż to zwykle robimy w ten sposób. Zmiana optyki zmienia wszystko. Z drugiej strony, niezależnie od tego gdzie mieszkamy, zawsze znajdziemy miejsce warte odwiedzenia odległe o kilkadziesiąt minut jazdy samochodem. Co ciekawe, to jest obszar z reguły mało znany, takie fly-over states, bo są to miejsca na tyle dalekie, że nie znamy ich z codziennego obcowania, a zarazem na tyle bliskie, że rzadko stają się dla nas samodzielnym celem. Wszystkie te bliskie cuda i wspaniałości czekają, są bliżej niż nam się wydaje, a koronawirusowa kwarantanna to wspaniały czas, żeby nauczyć się je doceniać.
„Doceniać” to słowo banalne, ale pasuje tutaj. Mam jakieś tam doświadczenie w takich „mikrowyprawach” i – poza tym, co wyżej – podrzucę jeszcze i to, że one nie mogą być zamiast. Tym co bliskie, tym kosmosem pod bokiem, nie nauczymy się nigdy cieszyć, jeżeli on będzie kosmosem zamiast, jeżeli pedałowaniem przez pobliskie wsie, czy leśnym jeziorem o czterdzieści kilometrów od miejsca zameldowania będziemy się cieszyć zamiast – zamiast „wielkiej wyprawy”, tej jedynej prawdziwej i godnej fotek na instagramie. Wyprawa mała, turystyka powiatowa musi być celem samym w sobie. Tylko wtedy w pełni docenimy smak małych dróg. A jest co doceniać. I dodam jeszcze sugestywną arytmetykę, że nawet jeśli zgodzimy się, że dwutygodniowe wakacje pod słońcem globalnego południa zregenerują nasze ciało i duszę kilka razy lepiej niż weekendowa wycieczka w interior województwa, to możemy sobie na nie pozwolić od wielkiego dzwonu, nie mówiąc już o tym, że są one nie kilka, ale kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset razy droższe. Jak się nad tym poważniej zastanowić, to sąsiedni powiat zawsze pokona drugą półkulę w stosunku jakości do ceny.
To jeden, najprostszy sens tej tytułowej lokalności. Bardziej lokalnie podróżować, bardziej lokalnie wypoczywać. Są i inne, choćby te, że również gospodarka zacznie – być może – funkcjonować bardziej lokalnie. Łańcuchy dostaw będą się ciągnęły przez województwa, a nie przez kontynenty. To jeden ze scenariuszy, który kreślą przed nami przewidywacze przyszłości i wróżbici ekonomii: że zniknie globalizacja jaką znamy, że zamiast jednej planetarnej wioski, dostaniemy (z powrotem) planetę wiosek. Brzmi dziwnie, owszem, ale – przekonują nas przewidywacze i wróżbici – może to nam wyjść tylko na zdrowie.
Nas jednak, na froncie stoickim, interesuje jeszcze inny wymiar tej lokalności, już nie fizyczny, ale, z braku lepszego określenia, społeczno-mentalny. Nie chodzi mi tutaj o osławione już i nienajlepiej przekładane na polski social distancing, ale o przestrzeń ideowo‑międzyludzką w której żyjemy. W tej materii koronawirus nas do niczego nie zmusza, a przynajmniej nie bezpośrednio. Dzisiaj tak samo jak zawsze (a niektórzy powiedzą, że nawet bardziej), możemy śledzić ten obłęd dwudziestoczterogodzinnego cyklu (pseudo)informacyjnego, żyć samodegenerującą się drgawką bieżączki, która wtłaczana jest nam do głów pod presją kliktywności. Mamy siedzieć w domach, więc cóż prostszego nie absorbować cały ten medialny szlam, pilnie śledzić to wielkie, radosne świniobicie, które non stop trwa w internecie (by skorzystać z frazy Najdera). To wszystko jest wciąż dostępne, wi-fi działa jak działało. Ale czy koronawirus nie jest okazją, by się choć trochę wyzwolić?
Mamy doskonałą okazję by uczyć się – by przypomnieć sobie jak – żyć sprawami najbliższych, rodziny, przyjaciół, również tych dalszych, ale jednak realnie znajomych, konkretnych osób, a nie majakami i migotaniem internetu. Potop informacji i tsunami szczególików z życia kompletnie nam obcych ludzi wtargnął w nasze życie w ostatnim dwudziestoleciu i ciągle nie zdążyliśmy się w tym połapać. Koronawirus to dobry czas na budowanie filtrów i rekalibrację przyzwyczajeń. I na budowanie nowej kultury komunikacji. To jest czas, by się uczyć życia lokalnie-realnie, wśród i z ludźmi na których nam naprawdę zależy, a nie z usieciowionymi powidokami, odbiciami twarzy z drugiej półkuli, z którymi nic wspólnego nie mamy, poza tym, że cuda współczesnej techniki uczyniły rozmowę z nimi (pozornie) równie łatwą, jak z naszymi bliskimi.
Przez dziesiątki tysięcy lat nasz gatunek żył lokalnie z oczywistej konieczności – nie było po prostu kontaktu z konkurencyjnymi zbieraczami, zamieszkującymi sąsiednią sawannę. Ostatnie dekady odwróciły te sytuację. Nagle wszyscy stali się równie dostępni, niezależnie czy mieszkają po sąsiedzku, czy na antypodach. Co ma oczywiście swoje dobre strony, ale ma i złe, bo cała planeta stała się jednym wielkim pudłem rezonansowym, w którym huk nie gaśnie nigdy. Wytrysnął i zwielokrotnił się po miliardkroć wodospad słów, sensów i powiadomień typu push. I tego żaden człowiek na dłuższą metę nie wytrzyma, to jest po prostu ponad naszą psychikę. Musimy więc wejść w nowy etap, musimy nauczyć się być z tymi ludźmi, z którymi chcemy i z którymi warto… pomimo tego, że o jedno kliknięcie dostępni są niemal wszyscy. Koronawrius niejako wymusza na nas naukę tego… i mam nadzieję, że ona zostanie z nami na dłużej.