Droga, która syci Droga, która syci
i
Śpiewające trio mnichów tybetańskich, Lhasa, 1993 r. zdjęcie: John Hill/ Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0 DEED)
Pogoda ducha

Droga, która syci

Rozmowa z Hanką Grupińską o buddyzmie i Tybetańczykach w Indiach
Sylwia Niemczyk
Czyta się 15 minut

Uchodźcy z okupowanego Tybetu już od ponad pół wieku znajdują schronienie w Indiach. O tym, jak wygląda ich życie, opowiada Hanka Grupińska, pisarka, autorka książki „Dalekowysoko”.

W 1959 r. kontrolę w Tybecie przejęły chińskie władze. Rozpoczął się okres prześladowań Tybetańczyków, rugowanie ich kultury. Od ponad pół wieku buddyjscy uchodźcy szukają schronienia poza granicami Tybetu – głównie w Indiach, gdzie współcześnie w pobliżu miasta Dharamsala znajduje się centrum tybetańskiej diaspory i miejsce pobytu XIV Dalajlamy. O tym, jak wygląda ich rzeczywistość, można przeczytać w książce polskiej autorki, Hanki Grupińskiej, która do Dharamsali jeździ już od ponad dekady. Pobyty w tamtejszych buddyjskich klasztorach nie tylko umożliwiły jej zbliżenie się do tybetańskiej kultury, ale też pozwoliły wyraźniej zobaczyć różnicę między buddyjskim Wschodem i judeochrześcijańskim Zachodem.

Sylwia Niemczyk: W swojej książce Dalekowysoko napisałaś, że wcześniej chińska strategia niszczenia tybetańskiego świata była bardziej widoczna, toporna, dziś jest subtelniejsza.

Hanka Grupińska: Zmieniły się metody, ale nie zmieniła się istota działań: Chińczycy cały czas niszczą tybetańskość. Dzisiaj może już klasztory nie są rozjeżdżane buldożerami, ale za to władze każą mnichom w tych klasztorach, które jeszcze pozostały otwarte, wieszać thangki, czyli malowidła na tkaninie, na których zamiast bóstw tybetańskich maluje się portrety przywódców chińskich.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W filmie dokumentalnym Las szkarłatnych szat jest scena, kiedy mniszki dowiadują się, że muszą opuścić swój klasztor. I trochę byłam zła na reżysera, że nie powiedział wprost, dlaczego te mniszki wracają do swoich wiosek. A dzieje się tak, ponieważ ten ogromny klasztor, Yarchen Gar, w którym jeszcze kilka lat temu mieszkało 10 tys. kobiet, przestał istnieć. Był demontowany od 2001 do 2019 roku. Dziś pozostało tam tylko miejsce, do którego niektórym mniszkom wolno wracać raz w roku na trzy miesiące odosobnienia.

Chińczycy nie pozwalają Tybetańczykom na praktyki religijne, na używanie języka tybetańskiego. Za posiadanie zdjęcia Dalajlamy skazują na więzienie. Nigdy nie byłam w Tybecie, moja wiedza jest zapośredniczona, wysłuchałam natomiast wiele opowieści tybetańskich uchodźców.

Jeździłaś przez lata do Indii, by rozmawiać z mniszkami buddyjskimi i uchodźcami z Tybetu.

Jeździłam tam przez 10 lat, spędziłam w Indiach około dwóch i pół roku. Przesiedziałam wiele godzin z Tybetankami i Tybetańczykami – słuchałam i uczyłam się ich doświadczenia.

Jak to się stało, że po 25 latach zajmowania się tematyką żydowską napisałaś książkę o Tybetańczykach?

Zaczęłam jeździć do Indii na praktykę jogi. Pierwszy raz w marcu 2009 r., ale jeszcze tego samego roku, w październiku, pojechałam po raz drugi. I któregoś dnia, podczas tego drugiego pobytu, szłam ulicą i zobaczyłam grupę ludzi, siedzących przy stoliku przydrożnej herbaciarni. Kobiety w pasiastych fartuchach, mężczyźni w kowbojskich kapeluszach. Bardzo było mi przyjemnie patrzeć na nich. Nie wiedziałam, kim są, ale wyglądali na miłych, ciepłych, łagodnych. Kiedy po pięciu godzinach wracałam, ci ludzie wciąż tam byli. Przysiadłam koło nich – nie było zresztą innej możliwości, bo był tylko ten jeden stolik – zamówiłam herbatę z mlekiem i z bliska już zobaczyłam, że kobiety trzymają w rękach młynki modlitewne, a mężczyźni przesuwają między palcami koraliki mali, sznura modlitewnego. Z jakichś szczątkowych urywków wiedzy ułożyłam sobie w głowie, że to muszą być Tybetańczycy.

Zagadnęłaś ich?

Nie usiadłam tam, żeby ich poznawać, chciałam po prostu wypić herbatę po jodze i chwilę posiedzieć, zanim pójdę dalej. Oni milczeli, między sobą też. Więc siedzieliśmy razem, w ciszy. Niedługo potem dowiedziałam się, że niedaleko tej herbaciarni jest osiedle tybetańskie. Następnego dnia znowu ich zobaczyłam, kolejnego dnia też. Już się do nich nie przysiadałam, ale każdego dnia, coraz mocniej ci ludzie wpisywali się w moje myślenie, pamiętanie, czucie. Po jakimś czasie postanowiłam zobaczyć miejsce, w którym mieszkają. Domyślałam się, że oni nie mówią po angielsku, więc znalazłam młodą tłumaczkę, Tybetankę, i pojechałyśmy tam razem. Rozmawiałyśmy ze starszym człowiekiem, opowiadał nam o swoim długim życiu. Kiedy wracałyśmy, ta młoda dziewczyna, gorąco mi dziękowała. Mówiła, że nigdy wcześniej nie słyszała opowieści o tamtym życiu, w Tybecie. Urodziła się już w Indiach i jej związek z Tybetem, wiedza o Tybecie były mocno skąpe.

To była tylko jedna rozmowa.

Ale później szybko się to potoczyło i rosło jak kula śnieżna. Zdecydowałam, że następnym razem jadę do Dharamsali, żeby być bliżej Jego Świątobliwości Dalajlamy i dużej społeczności tybetańskiej.

Wybrałaś się tam, bo pojawił Ci się w głowie pomysł książki?

Zupełnie nie. Żadna z moich książek, nie powstała, dlatego że ją wcześniej zaplanowałam. Wszystkie wyrosły z myślenia: „Czegoś się nowego dowiem, coś zrozumiem”. Dla mnie pisanie książki to nie jest praca, ale sposób podróżowania przez życie. Tak było z tematem Zagłady, któremu poświęciłam ćwierć wieku, tak było w przypadku chasydek, o których książkę pisałam przez ponad sześć lat, i tak samo stało się z opowieścią o Tybetańczykach, której się uczyłam przez 10 lat.

Zaczęłam jeździć do Dharamsali, bo bardzo mnie wsysało ich życie. Podróżowałam po całym Himaćal Pradeś, stanie, w którym znajduje się Dharamsala. Jeździłam też do Spiti, buddyjskiej doliny wyniesionej wysoko w Himalajach, mniej więcej 3,5-4,5 km n.p.m. Spiti geograficznie graniczy z Tybetem i kulturowo jest tybetańskie – język, zwyczaje, religia. Od zawsze było tybetańskim królestwem, a w połowie XIX w. zostało przejęte przez Brytyjczyków. Ale przede wszystkim zaczęłam bywać, mieszkać w żeńskich klasztorach. Po dziesięciu latach mogę powiedzieć, że mam trzy zaprzyjaźnione, takie trochę „moje” klasztory. Jeden znajduje się niedaleko świątyni Dalajlamy i mieszka w nim mniszka Tenzin, moja tybetańska siostra, o której dużo piszę w Dalekowysoko. Tenzin była w ogromnej mierze moją przewodniczką po religijnym świecie tybetańskim. Drugi klasztor jest prowadzony przez mniszkę z Holandii, Sangmo la, która mieszka od kilkudziesięciu lat w Indiach. I mam wreszcie trzeci zaprzyjaźniony klasztor, Dongyu Gatsal Ling, prowadzony przez wyjątkową, wspaniałą nauczycielkę, Brytyjkę, Dżetsunmę Tenzin Palmo. W jej klasztorze mieszkają mniszki białe, tybetańskie i Induski. W dawnym Tybecie nie było wiele klasztorów żeńskich, większość powstała w Indiach i ich rola na uchodźstwie jest całkiem inna. Dawniej mniszki prowadziły skromne życie monastyczne, praktykowały trochę, ale nie uczyły się Dharmy, nie studiowały. Od początku lat 90. – i to jest wielka zasługa Jego Świątobliwości Dalajlamy – mniszki mogą uczyć się tak, jak uczą się mnisi, mogą nawet otrzymać tytuł doktorski, w tradycji gelug nazywa się on geszema.

Hanka Grupińska, fot. mat. prasowe wyd. Wielka Litera
Hanka Grupińska, fot. mat. prasowe wyd. Wielka Litera

Jesteś buddystką?

Odpowiem, cytując mojego znajomego, również Polaka: „Nigdy nie mówię, że jestem, bo w kraju, w którym żyjemy, nie do końca wiadomo, co by to miało znaczyć”. Ale mogę za to powiedzieć, że wewnętrznie czuję się bardzo mocno związana z buddyjskim myśleniem o świecie, jest mi najbliższy ze wszystkich, które do tej pory w życiu poznałam. Ciągle się buddyzmu uczę i widzę, że to jest droga, która mnie syci. Im dalej, tym więcej jest tam radości i spełnienia.

Jest taka opowieść o małym chłopcu, który kiedyś zapytał Thicha Nhata Hanha, czy, gdyby miał jeszcze raz wybierać, to znowu zostałby mnichem buddyjskim. Kiedy mnich potwierdził, chłopczyk drążył dalej: „Dlaczego”. A mistrz zen: „Bo to łatwa droga”.

To jest oczywiście bardzo przewrotne stwierdzenie, bo bycie mnichem buddyjskim może wydawać się, szczególnie nam, ludziom Zachodu, niezwykle trudną drogą. Ale też myślę, że bez względu na to, co w życiu robimy, to jeśli idziemy swoją drogą konsekwentnie, czujemy, że jest to droga prosta – w tym sensie łatwa. Inna rzecz, tak myślę, że o wiele łatwiej jest być mnichem buddyjskim niż świeckim buddystą. Mnisi mają swój klasztor, świątynię, nauczycieli, z którymi studiują, mają swoje rytuały, całe kompletne, uporządkowane życie – w tym sensie to jest łatwość i prostota. Świecki buddysta, szczególnie jeśli mieszka na Zachodzie, jest wrzucony w kompletnie rozproszony świat. Jedną z podstawowych rzeczy w buddyzmie jest skupienie, koncentracja, a świat, w którym żyjemy, jest kompletnym tego przeciwieństwem. Z pewnością łatwiej jest zachowywać stan koncentracji w klasztorze, w którym masz porządek, stały rytm. Świat poza klasztorem cały czas nas ciągnie w różne strony, poszturchuje, szarpie: a to za łokieć, a to za ucho.

Właśnie ta koncentracja i spokój spodobały Ci się w tej buddyjskiej drodze najbardziej?

Przede wszystkim spodobała mi się całkowita opozycja wobec egocentrycznej myśli, która panuje w kulturze zachodniej. My zawsze w centrum uwagi stawiamy siebie. Każdy chce wywalczyć dla siebie swoje i to najlepsze miejsce. A tam zupełnie tego nie ma. To uderzające, kiedy w ciągu jednej doby przemieszczasz się z jednego świata, w którym nikt się nie pcha, do drugiego, w którym każdy wyrywa z przestrzeni przynajmniej pół metra dla siebie. I robi to nawet nie tyle poprzez rozpychanie łokciami – chociaż nieraz też i w taki sposób – ile energetycznie. Każdy idzie i myśli: „usuń mi się z drogi”, a przecież w tym zachodnim przepchaniu się nie ma żadnej wartości. Byłam więc w absolutnym zachwycie – i mówię o nim zupełnie spokojnie, bez żadnej egzaltacji – gdy zaczęłam poznawać skromność, czy może raczej wycofanie mniszek tybetańskich.

To są nasze zachodnie określenia: skromność, wycofanie.

Rzeczywiście, tybetańscy buddyści pewnie tak by o sobie nie powiedzieli, także i z tego powodu, że oni w ogóle mało o sobie mówią. Ale na pewno by powiedzieli o sobie – mniej lub bardziej bezpośrednio – że nie są tacy ważni. Może nawet nie ujęliby tego w słowach, ale pokazaliby to swoim zachowaniem.

Miło się przebywa ze skromnymi ludźmi, bo wtedy ma się więcej przestrzeni na to swoje ja

Właśnie nie, dzieje się wtedy coś zupełnie odwrotnego: ty sam/sama przestajesz się puszyć, rozpychać, napierać brzuchem. Patrzysz na tych ludzi z zachwytem i myślisz: „Jakie to jest wspaniałe, że jednak wcale nie trzeba się w życiu pchać”. Pewnie, że takiej obserwacji wycofania można dokonywać w różnych miejscach. Ja najwyraźniej zobaczyłam to w tybetańskich klasztorach, zobaczyłam całą zorganizowaną społeczność, która w taki „niepchający się” sposób żyje. I te mniszki są radosne, życzliwe, bo każda ma dość miejsca dla siebie, a jeszcze więcej dla drugiej.

Lubię moim studentom pokazywać też różnicę w językach, jakimi się posługujemy. Moim zdaniem ta różnica jest mocnym dowodem na to, o czym mówię. Języki indoaryjskie: sanskryt, pali, a także nowożytny tybetański są inaczej skonstruowane niż indoeuropejskie, w których to mamy zawsze podobną konstrukcję: podmiot, orzeczenie, dopełnienie. W sanskrycie takie zdania z podmiotem w roli głównej są niemożliwe. Nie można zacząć zdania od „ja”. Tam najistotniejszy jest obiekt, mówi się: coś jest mną robione. Nie podkreśla się tego, że ktoś coś robi, ale odwrotnie – istotne jest to, co się dokonywa. Język przecież pokazuje sposób myślenia. A sposób myślenia ujawnia się w konstrukcjach językowych.

Czy jeżdżąc do klasztorów tybetańskich i wracając z nich do Warszawy, łatwo jest Ci się przełączać między jednym światem a drugim?

Było mi strasznie trudno przez wiele lat. Kiedy wracałam z Indii, to przez tydzień nie chciałam wychodzić z domu! Aż w końcu poczułam, któregoś razu, kiedy książka Dalekowysoko nabrała swoich konkretnych kształtów, że już żadnego przełączania nie potrzebuję, już jestem „włączona i połączona”. Pewnie, że lubię bardzo jeździć do Indii, właśnie znowu z radością plecak pakuję, ale – prawdę powiedziawszy – udało mi się te dwa światy jakoś scalić: trochę w książce i trochę w sobie.

Mówiłaś mi, że jedną z konsekwencji Twoich wschodnich podróży jest praktyka medytacji.

Jest taki amerykański cykl kryminałów o Tybecie, w których jedną z głównych postaci jest mnich, który nigdy nic nie mówi, tylko zawsze siedzi w medytacji, niezależnie od tego, czy pioruny, czy wichury – on zawsze jest w skupieniu medytacyjnym. I to jest stan wewnętrznej stabilności, do którego, jak myślę, warto zmierzać. I tego uczę się na vipassanie. Jedną z podstawowych „korzyści”, które daje medytacja, jest to, że się uniezależniasz od świata zewnętrznego, że twoje emocje przestają być jak chorągiewka na wietrze, zaczynają być coraz bardziej okiełznane. Widzę to wyraźnie. Przez większość życia bardzo się mocno angażowałam w różne rzeczy, zawsze byłam osobą działającą, frontmanką, opozycjonistką pełną emocji… Teraz nadal nie uchylam się od działania, ale robię to już z wypłaszczonymi emocjami. To jest wielka różnica. I wielka ulga.

À propos emocji – w książce opisujesz z ogromnymi wyrzutami sumienia, jak raz wybuchnęłaś złością w obecności mniszki Tenzin, tej, którą nazywasz swoją tybetańską siostrą. Czytając, zastanawiałam się, czy naprawdę jeden wybuch zniecierpliwienia w podróży to taka straszna rzecz.

W tym kontekście, w którym byłam – tak, straszna. Przez kilka kolejnych dni niosłam w sobie wielkie poczucie wstydu, które miało dużo wspólnego z tym, o czym mówiłyśmy wcześniej – że kiedy otaczasz się ludźmi, którzy się nie rozpychają łokciami, to też chcesz swoje łokcie schować.

Tenzin jest drobną, niewysoką, ale wielkiego serca osobą, o niezwykłej delikatności, wrażliwości i uważności na innych. Nigdy, a znam ją wiele lat, nigdy, powtórzę, nie widziałam jej niezadowolonej. Nawet nie: zezłoszczonej czy rozgniewanej, nawet nie: lekko zirytowanej. A przecież my irytujemy się kilka razy dziennie, robimy miny, wzdychamy, przewracamy oczami. A że jest nam za zimno, za ciepło, za głośno, że rower się nam zepsuł. Ciągła walka z rzeczywistością – niepotrzebna. U Tenzin nie widziałam tego nigdy i nie dlatego, że ona tak świetnie opanowała ekspresję, ale dlatego, że ona po prostu tego typu emocji nie czuje. Tak jakby jej emocje były przepuszczone przez jakieś gęste sitko i przez ciasne dziurki przedostaje się tylko to, co pozytywne, a wszelkie negatywności zostają na sitku. To sitko jest w użyciu od wielu wcieleń, więc obciążenia karmiczne są łagodniejsze.

Tamtego razu podróżowałyśmy przez cały, długi dzień. Wieczorem byłam już bardzo zmęczona, bolała mnie głowa, wszystkiego było mi za dużo: klaksony, kurz, pył, skwar. W końcu dotarłyśmy do hotelu i okazało się, że nie ma ani światła, ani wody. A kiedy podniosłam plecak, zobaczyłam, że jest cały oblepiony błotem – i to była ta kropla, która przepełnia czarę! Wyrzuciłam kilka gniewnych zdań w powietrze. A wtedy Tenzin wyjęła ze swojej torby swoją małą białą skarpetkę i zaczęła nią czyścić mój plecak. Bardzo mnie to zawstydziło i pokazało tak wyraźnie, jak jesteśmy inne. Mało się nie popłakałam z rozpaczy, że jestem taka potworna w tej sytuacji! Tenzin nie czyściła plecaka ze strachu przed moją złością, ani też nie dlatego, żeby pokazać swoją szlachetność. To my mamy w sobie agresję i strach, to my się cały czas pozycjonujemy: albo jesteśmy dominujący, albo ulegli. A Tenzin? Robiła to z czystej życzliwości i chęci pomocy. Jestem przekonana, że mniszki buddyjskie, medytujące od pokoleń, są o wiele bliżej czystego umysłu…

Mówiąc „czysty umysł”, masz na myśli to, co nazywamy szlachetnością, dobrocią?

Raczej umiejętność rozumienia świata, postrzeganie go takim, jaki jest, a nie takim, jakim chcemy go widzieć. Któregoś razu przyjechałam do Indii z polskiego świata, byłam w nie najlepszym stanie psychicznym. Jednego dnia współmieszkanka Tenzin, mniszka z Zanskaru, powiedziała do mnie: „Hana, too much thinking”. Za dużo myślenia. To była uderzająca obserwacja, bo przecież rzeczywiście: my cały czas myślimy, analizujemy, nazywamy, i uważamy, że nazywamy słusznie. Wymyślamy skomplikowane konstrukcje interpretacyjne i jesteśmy z nich dumni. Tymczasem w gruncie rzeczy czym jest to całe nasze myślenie i analizowanie? Tak naprawdę przez większość czasu to przecież nie jest żadne kreatywne, twórcze, sensowne poszukiwanie, tylko jakiś młynek, który ciągle coś mieli, tak jak pralka Frania mieliła w brudnej wodzie brudne ubrania. Jak się uważnie przyjrzymy swoim myślom, to zauważymy, że w dużej mierze myślimy o tym, o czym już myśleliśmy. Albo inaczej: w kółko coś planujemy, co będzie za godzinę, za dwa dni, za pół roku. Czyli ciągle jesteśmy w kołowrocie między przeszłością a przyszłością – a przecież ani jednej, ani drugiej nie ma. Więc to „too much thinking” to wcale nie jest żaden powód do chluby i zadowolenia. Mniszki mają nawet nie tyle umiejętność, ile cechę, że skupiają się na tym, co jest. Kiedy piją herbatę, to piją herbatę. Kiedy piorą, to piorą. Są w tym, w czym są.

Jak się, Twoim zdaniem, nabywa taką umiejętność czy nawet cechę?

Moja metoda to medytacja, o której już wspomniałam. I myślę, że medytacja to jest klucz także w przypadku buddyjskich mniszek – przecież ich umysły od pokoleń są kształtowane, czyszczone przez medytacyjne praktyki.

To rozumienie rzeczy takimi, jakimi one są, jest tym, co – oprócz skromności, o której mówiłaś – szczególnie Cię ujęło w myśleniu Tybetańczyków?

Ujmuje mnie wiele rzeczy, ale myślę, że wszystkie one mają swoje źródło właśnie w skromności. Przy czym skromność nie oznacza „nieważności siebie”, umniejszenia siebie. Raczej jest autentyczną uważnością na innych i na wszystko, co nas otacza.

Tybetańczycy także skromnie obchodzą się ze swoim cierpieniem. Inna to całkiem postawa niż ta, znana nam w świecie judeochrześcijańskim. Oni cierpią po cichu, ze spokojem. Pierwsza, najbardziej powszechna reakcja Tybetańczyków na przemoc chińską jest reakcją, powiedziałabym, pasywną, ale to nie jest idealne słowo. Może więc lepiej powiedzieć: jest reakcją nieprzemocową. Co nie znaczy, że Tybetańczycy nie stawiają oporu – bo to robią. Ale nie przy użyciu przemocy. Mają pełen wachlarz działań reakcji nieprzemocowych, z których korzystają. Dbają o język tybetański, a pamiętajmy, że dziś w Tybecie praktycznie nie wolno mówić po tybetańsku, w szkołach chiński jest coraz częściej jedynym nauczanym językiem. I przede wszystkim dbają o buddyzm, który jest dla nich systemem filozoficznym, religią i sposobem życia.

Ta pacyfistyczna postawa jest trudna do zrozumienia przez nas, jak to mówisz: ludzi Zachodu. W naszym świecie ceni się walkę.

W kontekście Tybetańczyków zamiast słowa pacyfizm wolę używać słowa nieprzemoc. Nieprzemoc oznacza, najprościej mówiąc, reagowanie bez przemocy na skierowaną wobec nas przemoc. Nie możemy się tutaj odsunąć od filozofii buddyjskiej i prawa karmy, które mówi, że dobre działania wracają jako szczęście, a złe – jako cierpienie.

Czy nieprzemocą będą też samospalenia Tybetańczyków, o których poruszająco piszesz w Dalekowysoko?

Tybetańskie samospalenia są aktem, którego tak naprawdę nikt z nas nie jest w stanie w pełni zrozumieć. Z pewnością nie jest to akt samobójczy. Tybetańscy interpretatorzy tego zjawiska bardzo mocno to podkreślają. Oni – zarówno ci, którzy popełniają ten akt, jak i ci, którzy to potem komentują – są głęboko przekonani, że nie chodzi o brak chęci do życia, o bunt czy wyrażenie rozpaczy. Dla nich ten akt samospalenia jest ofiarą, która ma jasną intencję. Większość z samospalonych zostawia listy, w których piszą: „pokornie proszę, żeby świat popatrzył na Tybet” albo „oddaję swoje ciało, by zwrócić uwagę na cierpienie Tybetu”.

Samospalenie jest trudnym tematem także dla samych Tybetańczyków, niektórzy dziwią się, że Jego Świątobliwość Dalajlama nie wyraża jednoznacznie negatywnego stosunku. Nauki buddyjskie zachęcają do dbania o życie, odrzucają samobójstwo. Więc samospalenia nie są nigdy uważane za samobójstwo. Są nieprzemocową formą protestu, poświeceniem życia w imię sprawy.

Głęboko wierzę, że w tybetańskiej nieprzemocy jest metoda. Myślę, że Tybetańczycy przetrwają okupację i opresję chińską, że zachowają swoją tybetańskość. Mam w sobie mocną wiarę, że zło nie może się nie przewrócić.


Hanka Grupińska:

Dziennikarka i pisarka. Współpracowała z pismami podziemnymi, współzałożyła poznański „Czas Kultury”.  W latach 90. mieszkała w Izraelu, od kilkunastu lat jeździ do tybetańskich Indii. Jest autorką m.in. książek: Najtrudniej jest spotkać LilitCiągle po koleOdczytanie listyBuntownicy, 12 opowieści żydowskichDalekowysoko

Czytaj również:

Żywioły dla duszy Żywioły dla duszy
i
zdjęcie: Nomad Bikers/Unsplash
Żywioły

Żywioły dla duszy

Dominika Bok

Ziemia, woda, ogień, powietrze i przestrzeń. Tych pięć żywiołów natury jest według tybetańskiej kultury istotą wszystkiego. Procesy, które między nimi zachodzą, tworzą wszechświat – i nasze życie.

Żeby zrozumieć tybetańską medycynę, astrologię albo po prostu tamtejsze tradycje duchowe, musimy zacząć od zrozumienia natury żywiołów. We wschodniej kulturze należą one nie tylko do świata przyrody, ale także są metaforą służącą do opisywania nawet najdrobniejszych zjawisk, również tych, które zachodzą w nas samych. Łączą więc makro- i mikrokosmos, duchowość i cielesność. Tybetańczycy wierzą też, że żywioły natury są ucieleśnieniem niezliczonych bóstw i odwołują się do nich podczas swoich szamanistycznych praktyk.

Czytaj dalej