Wiadomo, skąd czerpią go sportowcy walczący o zwycięstwa, medale i rekordy. Ale co z całą resztą, która nie ma na nie szans?
Nazwali go „żółwiem”, ale bardziej przypominał wprawiony w ruch bankomat z doczepionymi kółkami. Już na starcie wyglądał inaczej niż pozostali. Wniósł na bieżnię 133 kg, jego rywale – o połowę mniej. Jego brzuch owalny, ich – płaskie i wyrzeźbione. Kiedy zaczęli bieg, on ledwie poderwał się z bloków. Szybko wypadł z kadru, nie mogło być inaczej, bo biegać nie umiał. To znaczy umiał, ale tak jak inni przeciętni mieszkańcy planety Ziemia: po prostu szybko przebierał nogami. Z profesjonalnym sprintem miało to jednak tyle wspólnego, ile walenie w klawisze pianina stojącego na lotnisku Chopina z Konkursem Chopinowskim.
Trevora Misipeki w ogóle nie powinno tam być. Kiedy wsiadał do samolotu w Samoa Amerykańskim, kraiku rozłożonym na kilku wysepkach Oceanu Spokojnego, myślał, że na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Edmonton wystartuje w pchnięciu kulą. W Kanadzie okazało się jednak, że do tej konkurencji