Wiadomo, skąd czerpią go sportowcy walczący o zwycięstwa, medale i rekordy. Ale co z całą resztą, która nie ma na nie szans?
Nazwali go „żółwiem”, ale bardziej przypominał wprawiony w ruch bankomat z doczepionymi kółkami. Już na starcie wyglądał inaczej niż pozostali. Wniósł na bieżnię 133 kg, jego rywale – o połowę mniej. Jego brzuch owalny, ich – płaskie i wyrzeźbione. Kiedy zaczęli bieg, on ledwie poderwał się z bloków. Szybko wypadł z kadru, nie mogło być inaczej, bo biegać nie umiał. To znaczy umiał, ale tak jak inni przeciętni mieszkańcy planety Ziemia: po prostu szybko przebierał nogami. Z profesjonalnym sprintem miało to jednak tyle wspólnego, ile walenie w klawisze pianina stojącego na lotnisku Chopina z Konkursem Chopinowskim.
Trevora Misipeki w ogóle nie powinno tam być. Kiedy wsiadał do samolotu w Samoa Amerykańskim, kraiku rozłożonym na kilku wysepkach Oceanu Spokojnego, myślał, że na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Edmonton wystartuje w pchnięciu kulą. W Kanadzie okazało się jednak, że do tej konkurencji trzeba się zakwalifikować, a jego rekord życiowy nie dawał mu na to szans. Organizatorzy zostawili jednak miejsce dla krajów małych, dopiero organizujących sport, w biegu na 100 m. Tam wystarczyło się tylko zgłosić. Misipeka dopisał się do listy startowej dwa dni przed rozpoczęciem eliminacji. Zajął w nich ostatnie miejsce, z czasem 14,28 s, jednym z najgorszych w historii mistrzostw świata (złoty medalista z Kanady Maurice Greene biegł ponad 4 s szybciej – na tym dystansie to przepaść).
Takich historii na bieżniach, pływalniach i stadionach jest więcej. Do olimpijskiego basenu wskoczył nieumiejący pływać Éric Moussambani, a publiczność gorąco dopingowała, by się nie utopił. Na szczycie skoczni narciarskiej stanął niezgrabny Eddie Edwards, po wybiciu walczący nie o to, by polecieć jak najdalej, ale by przetrwać. Elizabeth Swaney wystartowała na igrzyskach w narciarstwie dowolnym i nie wykonała żadnej ewolucji, skoncentrowana na tym, by się nie wywrócić. Ich determinację łatwo zrozumieć. Nie mieli ani pieniędzy, ani talentu, a wystartowali na wielkich, elitarnych imprezach. Spełnili marzenia i jeszcze zostali nagrodzeni. Świat ich zauważył i zapamiętał, o czym świadczy choćby popularność ich występów na YouTubie. Bieg Misipeki obejrzało ponad 670 tys. ludzi, Moussambani to prawdopodobnie najbardziej znany za granicą sportowiec z Gwinei Równikowej, Edwards stał się dla kibiców skoczkiem kultowym, Swaney – przykładem niezwykłej determinacji, bo aby pojechać na igrzyska, zmieniła obywatelstwo z amerykańskiego na wenezuelskie, a potem jeszcze na węgierskie.
To, rzecz jasna, wyjątki, ale pokazujące, że radość z uprawiania sportu można znaleźć nie tylko na samych szczytach, że nie brakuje jej również tam, gdzie zwykliśmy widzieć przegranych. Najsłabszych. Przeciętnych. Albo – co najgorsze – bezimiennych, których zazwyczaj w ogóle nie zauważamy.
Po co ścigać się z arcymistrzem?
„Drugi jest pierwszym przegranym” – mawiał Dale Earnhardt. Amerykański kierowca wyścigowy zamknął w tym zdaniu podejście do sportu wielkich mistrzów i kibiców, którzy pragną oklaskiwać wyłącznie zwycięzców oraz rekordy. W takim rozumowaniu nie ma oczywiście nic niestosownego, więcej: czasami jest ono niezbędne. Sprinter wszech czasów Usain Bolt nie mógł zadowalać się samym miejscem na podium – wiedział, że jest wyjątkowy, a reszta stawki nie dorównuje mu talentem. Presja była mu potrzebna, by wyciskać z siebie jak najwięcej, tylko w ten sposób mógł zbliżać się do granicy swoich możliwości.
To jednak zaledwie część sportowego krajobrazu. Najbardziej widoczna, a zarazem najbardziej elitarna. Na igrzyska w Rio de Janeiro w 2016 r. pojechało aż 11 238 sportowców i sportsmenek, do zdobycia były 973 medale. Na podium stanęło zatem jedynie 8% startujących. Gdyby ograniczyć sport wyłącznie do nich, okazałoby się, że najwięksi rywale Bolta latami nie mieli po co zrywać się o świcie na trening, przewalać ton żelastwa w siłowni, odmierzać każdej wchłoniętej kalorii i wyjeżdżać na długie zgrupowania. Przecież wiedzieli, że niezależnie od pracy oraz poświęceń i tak w najlepszym wypadku skończą na drugim miejscu. Czyli przegrają. Na nadziei, że Jamajczyka powali kontuzja albo przestanie mu się chcieć, trudno cokolwiek budować.
Rywale Bolta nie posłuchali jednak Earnhardta. Zamiast odpuszczać, ćwiczyli jeszcze ciężej. Na igrzyskach w Pekinie w 2008 r. drugi, trzeci i czwarty zawodnik biegu na 100 m bił rekord życiowy. Cztery lata później w Londynie było tak samo. Bolt nie zniszczył rywalizacji, tylko ją napędzał. Stanowił punkt odniesienia: gdyby nie on, rywale pewnie nie osiągaliby takich wyników. Nie chodziło nawet o to, że stawką biegu były co najmniej srebro i brąz ani o to, by – jak już powiedzieliśmy – mistrza doścignąć. Rzecz w tym, by schodząc z bieżni, czuć, że na więcej nie pozwolił organizm. A trudno nie mieć satysfakcji po najlepszym wyniku w życiu.
Niżej jest podobnie. Ci, którzy zajmą miejsca czwarte, piąte czy szóste, uchodzą za przegranych, choć bywa, że od medalu dzielą ich setne części sekundy albo centymetry. Nie staną na podium, nie będą oklaskiwani przez dziesiątki tysięcy kibiców, nie rzucą się na nich sponsorzy, nie dostaną emerytury olimpijskiej. Ale przecież skończą w ścisłej światowej czołówce. Ilu znacie ludzi – marketingowców, ekonomistów, aptekarzy – którzy mogą o sobie powiedzieć, że w swojej specjalizacji przegrywają tylko z trzema albo czterema osobami na świecie? Albo chociaż w Polsce?
„Rzecz w tym, że ja wygrywam”
Jeśli Earnhardt wyznacza jeden kraniec skali, na drugim stoi Zoe Koplowitz, która 25 razy ukończyła maraton nowojorski. Zawsze na ostatnim miejscu. „Wyścig nie jest tylko dla szybkich i silnych, ale również dla tych, którzy nie przestają biec” – powtarza 71-letnia maratonka, która liczącą 42 km i 195 m trasę pokonywała o kulach. Gdy miała 25 lat, zdiagnozowano u niej stwardnienie rozsiane, chorobę neurologiczną prowadzącą do niepełnosprawności. Pogodziła się z losem, zrozumiała, że nie będzie mogła żyć jak wcześniej. Przełom nastąpił jeszcze przed czterdziestką. Przeziębiona Koplowitz leczyła się witaminą C. Tabletka utkwiła jej w gardle, gdyby nie pomoc najbliższych, pewnie by się udusiła. „Wtedy zdecydowałam, że chcę odzyskać wszystko, z czego zrezygnowałam po diagnozie. A nawet więcej: postanowiłam, że będę korzystać z życia bardziej niż kiedykolwiek” – wspominała Koplowitz na łamach „New York Timesa”. Pomysł pokonania maratonu nowojorskiego wydawał się szalony, wówczas zmagała się już także z cukrzycą, brakowało jej tchu po przejściu 30 m.
Potem były treningi, maratony kończone najpierw po około 24 godzinach (rekord świata kobiet wynosi 2:14:04), a później, po pogorszeniu stanu zdrowia, w ponad 33 godziny. Zazwyczaj finiszowała w asyście znajomych, gdyż trasa prowadziła przez najgorsze zakamarki Bronksu, a ona przemierzała je nad ranem.
O takich jak Koplowitz mówi się, że inspirują, przełamują bariery. Udowadniają sobie, że nie są skazani na pozostawanie w domu, dają przykład innym. Trudno wskazać, co bardziej ją napędzało, wiadomo, że zapału do pracy miała nie mniej niż wszyscy celujący w medale i rekordy. Jej wysiłek został zresztą nagrodzony, napisana przez nią książka (współautorem jest Mike Celizic) The Winning Spirit: Life Lessons Learned in Last Place stała się bestsellerem, a ona wyrosła na mówczynię motywacyjną, której korporacje płacą kilka tysięcy dolarów za wykład. „Wciąż mnie pytają, dlaczego biorę udział w wyścigu, którego nie mogę wygrać – opowiadała kiedyś Koplowitz. – Rzecz w tym, że ja wygrywam”.
Gdzie szukać zwycięzców?
O medale walczy garstka, takich jak Misipeka jest jeszcze mniej, Koplowitz to przypadek osobny. Gdzieś między nimi znajduje się gigantyczna przestrzeń, w której mieści się największa grupa sportowców i sportsmenek stanowiąca tło dla rywalizacji. Skupiająca zbyt słabych, by wygrać, zbyt mocnych, by zająć ostatnie miejsce, zbyt bezbarwnych, by przyciągnąć uwagę kibiców i mediów. A jednak im się chce, traktują sport jak pracę, podporządkowują mu całe życie.
Weźmy bośniacką pływaczkę Aminę Kajtaz. Igrzyska kończyła w czwartej dziesiątce. Mistrzostwa świata – w trzeciej. Na mistrzostwach Europy zmieściła się w drugiej. O podium otarła się tylko na igrzyskach śródziemnomorskich – w wyścigu na 100 m stylem motylkowym zajęła szóste miejsce. Ale to mało prestiżowa impreza, o której istnieniu wiedzą głównie działacze, trenerzy, startujący oraz ich rodziny.
Mimo wszystko 23-letnia pływaczka z pewnością czuje, że jej praca ma sens. Z mistrzostw Bośni i Hercegowiny zdarza się jej wyjeżdżać z siedmioma medalami i dwoma rekordami kraju. Bywa, że w jednym momencie jest rekordzistką w dziewięciu konkurencjach. Trudno byłoby się jej ścigać na popularność z piłkarzami, koszykarzami i dżudoczkami, ale z pewnością to, co robi, ma sens. „Bośnia jest jedynym krajem powstałym po upadku Jugosławii, który nie ma jeszcze olimpijskiego medalu. Chciałabym to zmienić” – mówi Kajtaz. Czy ma na to duże szanse? Nie. Ale ma cel, który ją napędza, sprawia, że wciąż chce się rozwijać. Nie popada w samozadowolenie, lokalne triumfy udowadniają jej, że idzie w dobrym kierunku, jednak absolutnie jej nie wystarczają.
Takich przypadków jest mnóstwo, na olimpiadę jadą przecież najlepsi zawodnicy i najlepsze zawodniczki z sześciu kontynentów i ponad 200 krajów. To, że ktoś odpadnie na samym początku, nie oznacza, że jest ofermą, przeciwnie. Przecież aby przyjechać na igrzyska, musiał pokonać lokalną konkurencję, co niekiedy oznacza, że wyprzedził dziesiątki tysięcy rywali.
Tak, perspektywa jest kluczowa. Dla jednych sukcesem będzie awans do finału, dla drugich półfinał, dla innych – udział w eliminacjach. Cele i możliwości są różne, dopiero gdy dokładnie przyjrzymy się każdej historii, zobaczymy, że zwycięzców można znaleźć nie tylko na najwyższym stopniu podium, lecz także zdecydowanie niżej. Niezmienny pozostanie jedynie entuzjazm.