Kurczak w ziołach i wódka Kurczak w ziołach i wódka
i
ilustracja: ryciny z „Tacuinum Sanitatis”, 1460; opracowanie graficzne „Przekrój”
Dobra strawa

Kurczak w ziołach i wódka

Łukasz Modelski
Czyta się 17 minut

Cztery humory ludzkiego ciała – krew, flegma, żółć i czarna żółć – dominowały w medycynie i kuchni od starożytności. Renesans przyniósł herbarze, czyli zielniki, które – choć były zdobyczami nowej epoki – opowiadały znaną już historię o równowadze płynów rządzących światem.

Średniowiecze doskonale czuło się w ogrodzie. Środek klasztornego wirydarza był naturalną przestrzenią do zakładania grządek i obsadzania ich ziołami. Klasztorne dependencje, czasem ciągnące się hektarami, były miejscem eksperymentów botanicznych i upraw na dużą skalę. Rośliny, w tym zioła, klasyfikowano w tamtych czasach według ich właściwości leczniczych. Średniowieczna dietetyka z przyklasztornego zielnika czerpała garściami, często – jak w przypadku Hildegardy z Bingen – łączyła żywność z ziołami w kompozycje, które dziś nazwalibyśmy daniami.

W klasztorach Wschodu i Zachodu przechowywano nauki Dioskurydesa – greckiego lekarza i botanika z I wieku. Jego pięciotomową De materia medica skrzętnie przepisywano oraz ilustrowano nieprzerwanie przez większość średniowiecza. Słynny „Dioskurydes wiedeński”, czyli bizantyński rękopis z samego początku VI stulecia, jedna z najbogatszych realizacji tej tradycji, doskonale oddaje podejście do badań Greka – ilustracje świadczą o ambicji dokładnego, naukowego odwzorowania opisywanych przez niego roślin i zwierząt. Drobiazgowością przypominają XIX-wieczne szkice Darwina z Galapagos.

Traktat Dioskurydesa koncentruje się przede wszystkim na medycznych właściwościach roślin. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że dzieło to było przez półtora tysiąca lat najważniejszym herbarium świata. Kopiowano je po łacinie, grecku i arabsku, a od wieku XVI tłumaczono także na języki wernakularne (przekład angielski z połowy XVII stulecia dowodzi wyjątkowo długiego trwania traktatu w europejskiej kulturze).

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Renesans czerpał z mądrości pokoleń czytających De materia medica, ale zarazem na nowo odkrył ogród – jako modne miejsce spotkań, w którym wypadało bywać. Od połowy XV w. we Włoszech zaczęły powstawać „akademie”, których członkowie postrzegali się jako spadkobiercy Akademii Ateńskiej – zarówno platońskiej, jak i arystotelesowskiej – a przechadzka stała się formą intelektualnej aktywności. Ogród w renesansie stracił charakter głównie użytkowy, stając się m.in. obszarem działania artystów, przedmiotem zainteresowania architektów i miejscem spotkań juste milieu. Kosma Medyceusz samodzielnie przycinał winorośl, jego akademicy studiowali projektowanie ogrodów, a botanika stała się nauką modną. Wybuch powszechnego zaciekawienia roślinami owocował też wysypem kolejnych herbariów i zielników.

Renesansowe ambicje całościowego wyjaśnienia zasady rządzącej światem, w tym pełnego opisania świata, były równie idealistyczne jak próby podejmowane w średniowieczu. Ambitni badacze nie dysponowali jeszcze takimi narzędziami jak np. systematyka roślin i nadal ulegali pokusie holistycznego ujęcia badanej rzeczywistości, po staremu łącząc chemię z alchemią czy astronomię z astrologią. Dlatego bywało, że nowe herbaria, mieszające botanikę z medycyną, alchemią, mineralogią lub astrologią, prowadziły czytelnika na manowce; przypominały XIX-wieczne pisma Rudolfa Steinera. Zanim jednak stały się popularnym w kulturze dworskiej gatunkiem uczonej rozrywki, otium negotiosum, tworzącym zbiory zakonserwowanych i opisanych roślin, poklasyfikowanych wedle umiejętności oraz przekonań autora, stanowiące zapowiedź barokowych florilegiów, miały zasadniczą wspólną cechę: chęć opisania medycznych właściwości roślin, przepisania i skompletowania wiedzy dotychczasowej lub dodania do niej nowych badań.

W tym czasie jednak herbarystyczna mania ogarnęła Europę, a polscy autorzy byli jednymi z pierwszych, którzy kompetentnie współtworzyli tę naukową modę.    

Ludzie renesansu

Stefan Falimirz, pierwszy herbarysta piszący po polsku, dworzanin wojewody podolskiego Jana Tęczyńskiego, ustawia perspektywę badawczą w sposób jednoznaczny. „Wszelka rzecz żywiąca albo też z ziemi rosnąca z czterech żywiołów stworzona albo złożona jest. To jest z ognia, z powietrza, z wody i z ziemi. Odtąd znajduje się w tych rzeczach bytność, moc i uczynek. Uczynek tedy od mocy pochodzi, moc zasię od bytności. Bytność z czterech żywiołów pochodzi: z ich przyrodzonymi sposobami. Jako z gorącością, z zimnością, z wilgotnością i z suchością” – pisze we wstępie do pierwszego polskiego zielnika [zapis uwspółcześniony – przyp. red.]. „Bytność” składa się z czterech żywiołów, które mają cechy Galenowskich humorów, o czym Falimirz mówi wprost, analizując nieco dalej wpływ krwi, flegmy, żółci i melancholii, czyli czarnej żółci, na kondycję ludzką. Autor na początku każdej noty, jeszcze zanim zacznie opisywać cechy charakterystyczne i zastosowanie poszczególnych ziół, orientuje je według cech humoralnych („Ćwikła jest zimna i wilgotna”, „Krwawnik jest zimnej właściwości”, „Rumień ma w sobie ciepłość i suchość”).

Opublikowane wcześnie, w roku 1534, monumentalne dzieło (456 kart, ponad 550 ilustracji, blisko 10 tys. terminów medycznych), znane pod skrótowym tytułem O ziołach i o mocy ich, było odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne. Do pracy nad książką zachęcali Falimirza Hieronim Spiczyński, jeden z mecenasów naukowca, prominentny krakowski rajca i domniemany lekarz Zygmunta Augusta, oraz wydawca dzieła, arcydrukarz Florian Ungler, prywatnie przyjaciel i dobry duch autora. Książka Falimirza to nie tylko zielnik – to encyklopedia przyrodnicza, która realizuje wspomniane „holistyczne” podejście do opisu świata praktykowane przez Dioskurydesa, autorów średniowiecznych czy wczesnorenesansowych. Fragment opisu zawartości traktatu przyjął się jako jego tradycyjny tytuł. Pełny opis, znacznie bardziej obszerny, zapowiada mnóstwo zagadnień, którymi w publikacji zajmie się Falimirz. W uwspółcześnionej wersji brzmi on: O ziołach i o mocy ich, o paleniu wódek z ziół, o olejków przyprawianiu, o rzeczach zamorskich, o zwierzętach, ptakach i rybach, o kamieniu drogim, o urynie, pulsie i o innych znamionach, o rodzeniu dziatek, o nauce gwiazdecznej, o stawianiu baniek i puszczaniu krwi, o rządzeniu czasu powietrza morowego, o lekarstwach doświadczonych na wiele niemocy, o nauce barwierskiej.

O pokolenie młodszy Marcin z Urzędowa, naukowiec z poważnym statusem akademickim, sarkał na dzieło Falimirza, zarzucając mu przestarzałe podejście do badań. W momencie publikacji polskiego zielnika encyklopedyczny gatunek „ogrodu zdrowia” (łac. hortus sanitatis) uprawia się w nowożytnej Europie już od ponad półwiecza. Z drugiej jednak strony to O ziołach… po raz pierwszy wprowadza do obiegu naukowego oraz powszechnego 300 polskich nazw roślin i starannie je ilustruje, by rozwiać ewentualne wątpliwości dotyczące ich identyfikacji.

zdjęcie: Stefan Falimirz, „O ziołach i mocy ich...”, 1534 r., domena publiczna via Polona
zdjęcie: Stefan Falimirz, „O ziołach i mocy ich…”, 1534 r., domena publiczna via Polona

Struktura opisów, którą przyjął Falimirz, nakazuje pod nazwą łacińską podawać polską; te zapewne często były tworzone przez samego autora. I tak np. bazylia jest „polskim balsamem”, berberys to „piwnik”, szalej – „świnia wesz”, a kosaciec – „paluchy”. Polskie nazwy to prawdopodobnie najważniejszy wkład autora w rodzime zielarstwo i medycynę. W ciągu kolejnych trzech dekad O ziołach… wydrukowano jeszcze czterokrotnie. Mecenasem wydania z 1568 r. był Marcin Siennik, do którego jeszcze wrócimy.

W roku 1542, a więc zaledwie osiem lat po publikacji książki Falimirza, Florian Ungler wydaje dzieło Hieronima Spiczyńskiego ‒ tego samego, który namawiał do opublikowania pierwszego polskiego zielnika. Spiczyński zapisał się w historii jako tłumacz na język polski niektórych ksiąg Pisma świętego oraz traktatów Erazma z Rotterdamu, a także jako językowy aktywista domagający się polskojęzycznych kazań w krakowskim kościele Mariackim, autor rozmówek niemiecko-łacińsko-polskich i poeta. Napisał on również, zgodnie z modą, własny zielnik: O ziołach tutecznych i zamorskich i o mocy ich (…). Językowa pasja autora nie przekłada się jednak na kolejne nowe polskie nazwy ziół. Spiczyński uparcie trzyma się łaciny, a traktat nie wnosi niczego do stanu badań Falimirza. W najmniejszej mierze nie narusza też ogólnie przyjętego humoralnego status quo („W melancholii woda z warzonego piołunu jest użytecznym trunkiem” itd.) [zapis uwspółcześniony – przyp. red.].

Marcin Siennik, który w 1568 r. płaci za piąte wydanie książki Falimirza, ma zainteresowania do złudzenia przypominające te Spiczyńskiego; obaj wpisują się w model „człowieka renesansu”. Naukowiec amator, który nigdy nie studiował, zajmował się głównie przekładami. Znał niemiecki, łacinę, polski i hebrajski. I – zgodnie z duchem czasów – fascynował się medycyną oraz zielarstwem. W roku wznowienia Falimirza wydaje w drukarni Szarffenbergów własną pracę: Herbarz, to jest ziół tutecznych, postronnych i zamorskich opisanie, co za moc mają, a jako ich używać tak ku przestrzeżeniu zdrowia ludzkiego, jako ku uzdrowieniu rozmaitych chorób, teraz nowo wedle herbarzów dzisiejszego wieku i innych zacnych medyków poprawiony. Przydano Aleksego Pedemontana Tajemnice księgi ośmiory o tajemnych a skrytych lekarstwiech, przy czym dosyć misternych a trafnych rzeczy i doświadczonych mieć będziesz.

Rozbudowany – zgodnie z obowiązującą modą – opisowy tytuł dzieła wymaga wyjaśnień. Po pierwsze, od wydania przełomowej książki Falimirza minęły już z górą trzy dekady. Autor najpewniej już nie żył, jego zielnik domagał się „poprawienia”, uzupełnień (za publikacjami zagranicznymi, a przede wszystkim dalszych spolszczeń (kolendra u Falimirza nadal jest „koriandrem”, sałata jadowita to „ziele paraliżowe” analogicznie do nazwy łacińskiej itd.). Siennik kontynuuje dzieło Falimirza – uchodzi za twórcę 800 polskich nazw roślin. Jednak kiedy porówna się zielniki obu autorów, widać, że przepisuje go niemal dosłownie, skraca, ale zachowuje strukturę pierwowzoru. Nie trzeba dodawać, że opis każdej z roślin rozpoczyna jak poprzednicy ‒ od określenia jej cech humoralnych. Co więcej, zdarzają się łacińskie nazwy roślin, wobec których jest bezradny. Ale kolendra jest już u niego kolendrą. Novum stanowi podawanie przez niego również nazw niemieckich, to na wypadek kłopotów z identyfikacją danej rośliny.

Po drugie, prawdziwie intrygującym elementem tytułu jest zapowiedź licznych tajemnic Aleksego Pedemontana.

Pedemontan (Piemontczyk) to pseudonim Girolama Ruscellego (który nie miał nic wspólnego z Piemontem), autora europejskiego bestsellera z 1555 roku. Jego opublikowana w Wenecji księga O sekretach została niemal natychmiast przełożona z włoskiego na francuski (1557), następnie na inne języki narodowe oraz… na łacinę. Niezwykła popularność publikacji utrzymywała się aż do początków wieku XVIII i przyniosła dziełu co najmniej 100 wydań. „Aleksy Pedemontan”, jak spolszczył go Siennik, napędzany ambicją objęcia całej dostępnej wiedzy farmakologicznej, kosmetologicznej, perfumiarskiej i alchemicznej, stworzył prawdziwe kompendium. Alchemia, rozumiana jako nauka o zmianach stanu skupienia substancji, stanowiła w gruncie rzeczy centrum zainteresowań autora. Wśród „niezawodnych” lub „bardzo dobrych” receptur na maści, kremy, pigmenty, perfumy, wywary ziołowe, ucierane leki, mydła, olejki, konfitury i destylaty, znalazło się też miejsce dla uwag o tłoczeniu oleju, produkcji miodu czy odlewnictwie. Przede wszystkim jednak poczytność książki gwarantowały „bardzo pewne” remedia (na ugryzienie wściekłego psa, na dżumę, na zbyt czerwoną cerę) czy zajmujący trzy strony opis produkcji eliksiru młodości w formie pitnej, tzw. płynnego złota. Gdyby szukać archetypicznego „człowieka renesansu”, byłby nim właśnie Ruscelli – czerpiący z całej dostępnej wiedzy kompilator, ślepo wierzący w alchemię i na tyle, na ile pozwalała dostępność, wykorzystujący czasem autentyczne, czasem sfałszowane traktaty grecko-egipskie poświęcone właściwościom roślin. Wiara w możliwość produkcji eliksirów, które usuną największe bolączki ludzkości, przekonanie o ponadnaturalnych mocach metali szlachetnych i o celowości każdej rzeczy, a zarazem zupełny brak aparatu naukowego czynią z autora modelowy przykład autorytetu epoki. Dzięki m.in. Ruscellemu nastała w Europie epoka alembików, eliksirów, destylacji mikstur ze skorpionów, ołowiu, rtęci, teriaku (zawierającej opium mieszanki farmaceutycznej) i zwierząt, czasami żywych.

W perfumiarstwie nastał czas mieszania piżma i ambry, szminek i barwników, w cukiernictwie – kandyzowanych i konfitowanych owoców oraz alkoholowych destylatów (zwanych po polsku wódkami) o terapeutycznym działaniu. Pedemontan i jego dzieło to część większej całości: w tym samym roku ‒ 1555 ‒ Nostradamus publikuje O barwnikach i konfiturach, a Księga destylacji Hieronima Brunschwiga wychodzi pół wieku wcześniej. Jednak to O sekretach zapoczątkowało nowy gatunek pisarstwa naukowego, a Herbarz, to jest ziół tutecznych, postronnych i zamorskich opisanie… dołącza do przekładów dzieł bestsellerowego alchemika i wpisuje rodzime zainteresowanie ziołolecznictwem w nurt europejski.

Hieronim Spiczyński, „O ziołach tutecznych...”, Kraków 1556, domena publiczna via Polona.
Hieronim Spiczyński, „O ziołach tutecznych…”, Kraków 1556, domena publiczna via Polona.

Nadchodzą naukowcy

Amatorskie i beztroskie podejście do zielników zmieni się, nie bez oporu, wraz z kolejnym pokoleniem oraz pojawieniem się prawdziwych naukowców. Wspomniany już Marcin z Urzędowa, krytyk publikacji Falimirza, napisze jedno z dwóch najważniejszych polskich herbariów. Dziekan wydziału nauk wyzwolonych Akademii Krakowskiej, będąc już uznanym naukowcem, zainteresował się medycyną. Opuścił Akademię i wyjechał na studia do Padwy, skąd wrócił z dyplomem doktora. Praktykował nie byle gdzie – został nadwornym medykiem hetmana Jana Tarnowskiego. Mniej więcej wtedy zaczął pisać prawdziwie monumentalny zielnik. Herbarz Polski to jest o przyrodzeniu ziół i drzew rozmaitych i inszych rzeczy do lekarstw należących księgi dwoje powstawał ponad dekadę. Dwóm księgom, 500 stronom i 470 rozdziałom towarzyszy ambicja oczyszczenia i uporządkowania stanu badań nad roślinami w Polsce oraz oddzielania wiedzy fantastycznej od naukowej. Sfrustrowany renesansowym pomieszaniem autor pisze: „najdzie też i aptekarze, i bardzo wiele doktorów, którzy mało ziół znają, na babach polegają…”, o „babach” z kolei: „leda co wam dają, czego same nie znają” [zapis uwspółcześniony – przyp. red.]. Ksiądz Marcin ma misję, pisze książkę „dla Polski”: „[…] z miłości mej przeciw ojczyźnie i chęci przeciw narodowi memu dla dobrego ich i użytecznego udałem się na to, abym ziółka wiernie z greckiego i łacińskiego języka na polszczyznę wyłożył, mówię te, które są pospolite, w naszych krainach rosnące… Napisałem księgę tę, abym wprzód ojczyźnie mej powinność przystojną oddał, to co mi Bóg dać raczył… ludziom narodu polskiego się przysłużył, a na podziękowanie i wdzięczność zarobił”. Autor korzysta z dzieł ponad 50 autorów starożytnych, średniowiecznych i nowożytnych. Zestaw jego lektur jest standardowy (Dioskurydes, Galen, Pliniusz, Awicenna, Albert Wielki), jednak poddaje je lekturze krytycznej. I choć nie udaje mu się ustrzec błędów, wielokrotnie weryfikuje i podważa zdanie autorytetów.

Marcin z Urzędowa dzieli swoje dzieło na dwie części oraz zaopatruje je w indeksy – podaje zestawienie nazw łacińskich i polskich, a także wykaz popularnych chorób wraz z odpowiednimi dla ich kuracji ziołami. Temu nowoczesnemu podejściu towarzyszy też zachwyt nad krajowymi roślinami („lekarstwo mają Polacy w Polszcze naznamienitsze, że ich wiele Królestw nie ma… nigdiby nie potrzebowali zamorskich, na które tak wiele nakładają, a mało albo raczej nic nie pomagają”). Zasadą leczenia pozostaje jednak teoria równowagi czterech płynów w organizmie i choć w Herbarzu… znajduje się wiele remediów, których działanie można zweryfikować doświadczalnie (anyż stosuje się przeciw „cuchnieniu z ust”), utrzymanie równowagi humorów jest wciąż najważniejsze. Naukowe podejście, opisywanie potwierdzonych przypadków działania ziół oraz niezwykle solidne botaniczne opisy roślin, nie pomogły publikacji. Wydawcy byli zainteresowani raczej poczytnymi „sekretami”. Dzieło życia Marcina z Urzędowa ukazało się pół wieku po powstaniu i 22 lata po śmierci autora, w 1595 roku.

Ostatnim renesansowym, choć wydanym już w 1613 r., i być może najważniejszym polskim zielnikiem jest obszerna książka Szymona Syreńskiego, zwanego Syreniuszem. Absolwent Akademii Krakowskiej na Wydziale Sztuk Wyzwolonych postępował drogą Marcina z Urzędowa. Tak jak poprzednik, będąc botanikiem, pojechał do Padwy studiować medycynę, wrócił z doktoratem i rozpoczął praktykę. Uczył na Akademii, leczył i prowadził wyprawy mające na celu zbadanie roślinności górskiej. Podobnie jak Marcin, nie doczekał publikacji swojego dzieła. Zielnik Herbarzem z ięzyka Łacinskiego zowią. To iest Opisanie własne imion, kształtu, przyrodzenia, skutkow y mocy Zioł wszelakich Drzew, Krzewin y korzenia ich, Kwiátu, Owocow, Sokow Miasg, Zywic y korzenia do potraw zaprawowania. Tak Trunkow, Syropow, Wodek, Likworzow, Konfitor, Win rozmaitych, Prochow, Soli z zioł czynioney; Maści, Plastrow. Przytym o Ziomach y Glinkach rożnych: o Kruscach Perłach y drogich Kamieniach […] Księga lekarzom, Aptekarzom, Cyrulikom, Barbirzom, Roztrucharzom, końskiem lekarzom, Mastalerzom, Ogrodnikom, Kuchmistrzom, kucharzom, Synkarzom, Gospodarzom, Mamkom, Paniom, Pannom y tym wszytkim ktorzy sie kochaia y obieruia w lekarstwach pilnie zebrane a porządnie zpisane przez D. Simona Sirenniusa został wydany przy osobistym zaangażowaniu Anny Wazówny, siostry Zygmunta III, pasjonującej się medycyną i ziołami, która – zgodnie z nową modą – prowadziła własny zielnik. Syreniusz, nadworny lekarz królewny, zadedykował jej publikację.

Efekt 30-letniej pracy nie ukazał się w całości, część rękopisu zaginęła. Mimo to na niemal 1600 stronach wydano ponad 700 rozdziałów podzielonych na pięć ksiąg. Zielnik Syreniusza jest nowoczesnym kompendium botanicznym uwzględniającym siedliska roślin, dokładnie opisującym ich cechy morfologiczne, czasy siewu, kwitnienia i optymalnej pory zbioru. Opisowi każdej rośliny towarzyszy prezentacja jej właściwości leczniczych (wciąż w tradycyjnym ujęciu Dioskurydesa i Galena), zestawienie stanu wiedzy na temat sposobów stosowania rośliny w lecznictwie i krytyka tego stanu wiedzy.

Publikację zielnika Syreniusza od pracy Falimirza dzielą blisko dwa stulecia. Uczeni po roku 1600 (Syreniusz umiera w 1611 r.) powoli odstępują od renesansowej, entuzjastycznej wiary w panaceum, a metoda empiryczna w nauce wypiera budowanie na wiedzy zgromadzonej przez starożytnych. Chociaż dzieło Syreniusza zawiera (obowiązkowo!) rozdział O prostych lekarstwach z Dioszkorida…, czasy są już jednak inne. Za dwie dekady Rembrandt namaluje Lekcję anatomii doktora Tulpa, w Niderlandach trwają eksperymenty z udoskonalaniem pierwszych mikroskopów, a rok po publikacji Syreniuszowego Zielnika ukaże się tam Hortus floridus (Ogród kwietny) Crispijna van de Passe; najpopularniejsze europejskie florilegium oznaczające nadejście nowej epoki – badań botanicznych, systematyki, taksonomii. Rośliny przestaną być postrzegane poprzez swoją funkcję leczniczą, staną się bohaterkami niezliczonych florilegiów właśnie – drukowanych, hiperrealistycznie ilustrowanych atlasów zielarskich oraz amatorsko prowadzonych zielników. Dioskurydes symbolicznie opuści herbarium.

A jednak praca Syreniusza z jego ciągłymi odwołaniami do Greka, z jego głęboko zakorzenionym przywiązaniem do teorii humorów i astrologicznym opracowaniem kalendarza zbiorów, stanowiła punkt odniesienia dla badań botanicznych aż po początku wieku XIX. Nawet autorzy doby oświecenia – Jerzy Andrzej Helwing (Florae Campana seu Pulsatilla cum suis speciebus et varietatibus… z 1720 r.) czy Jan Kluk (Dykcyonarz roślinny… z lat 1786–1788) – obficie z niego czerpali, a mniej od nich znany lekarz Jerzy Pabreż jeszcze w roku 1814 (!) publikował wprost oparte na Syreniuszu dziełko dotyczące medycyny praktycznej. Krew, flegma, żółć i czarna żółć wpływały w XIX stulecie.

Czytaj również:

Wyssane z mlekiem matki Wyssane z mlekiem matki
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Wiedza i niewiedza

Wyssane z mlekiem matki

Łukasz Modelski

Czy filozofię wychowania Jeana-Jacques’a Rousseau warto brać na serio? Odpowiedź jest krótka i prosta: to zależy.

„Oto wychowanie u Spartan: zamiast siedzieć nad książką, uczyli się, jak ukraść dla siebie jedzenie” – entuzjazmował się Jean-Jacques Rousseau na początku Emila, pięciotomowego traktatu o wychowaniu z 1762 r. W ten sposób filozof postulował przede wszystkim usunięcie książek z systemu edukacji („czytanie jest plagą dzieciństwa”), a przy okazji poruszał kwestię związków między wychowaniem i jedzeniem.

Czytaj dalej