Są chudzi („susi”), ale ich ciało to rezerwuar ogromnej energii. Według dawnych traktatów medyczno-astrologicznych cholerycy to lato zamknięte w ciele człowieka.
Jedna z najświetniejszych scen w historii polskiego kina (i odsłon polskiego YouTube’a) ma miejsce właśnie w lecie. Kobiety w sukniach i ze słonecznymi parasolkami, mężczyźni w jasnych garniturach – wszyscy biegną gdzieś w stronę wody; biegną, a właściwie wydają się frunąć, bo dynamika tej sceny jest oszałamiająca – tempo ustawia słynny walc Waldemara Kazaneckiego. Kiedy docierają nad wspaniały staw pełen lilii wodnych, Barbara, główna bohaterka Nocy i dni o niezapomnianej twarzy Jadwigi Barańskiej powie do stojącego obok mężczyzny: „Patrz, jakie piękne nenufary!”. I wtedy Józef Toliboski bez wahania wejdzie do gęstej, ciemnej wody. „Wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów” – tak opisuje tę scenę w powieści Maria Dąbrowska. „Prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny” (w filmie: młody Karol Strasburger), jedyna prawdziwa miłość Barbary Ostrzeńskiej. Ale gdyby się przyjrzeć tej scenie z innego czasu, z głębi innej historii to Toliboski – w tym letnim pejzażu, z ciemnym, gęstym zarostem, w swoim „surowym świadectwie gotowości na wszystko” – wydaje się programowym cholerykiem. Tak przynajmniej wyobrażali sobie od wieków typ cholericus myśliciele i medycy. W ich pismach choleryk to ludzka postać lata. I nie była to dla nich tylko metafora.
Przypalony humor
Cholerycy to zwykle chudzielcy. Według starożytnych filozofów włosy mają gęste, zazwyczaj ciemne (czarne, czasem „nazbyt rude, szafranowe”), oczy głęboko osadzone. Ostry nos, często zażółconą cerę i niestety bardzo słabe zęby. Fizyczne cechy choleryka mają być odzwierciedleniem charakteru, który nie jest statyczny: skłonność do wybuchów, duża impulsywność w działaniu, chwiejność emocjonalna. Ta podatność na skrajności u choleryków wynika z kolei „z nadmiernego ciepła i przypalonych humorów” – jak pisał np. na początku XVI w. Szymon z Łowicza, polski lekarz i botanik. Ogień podkłada w choleryku patronujący mu Mars, planeta, która jednocześnie „czyni go okrutnym i dzikim” (pisał Johannes ab Indagine, renesansowy fizjonomik, pastor w XVI-wiecznej Westfalii).
Podwaliny pod medycynę, jakie położyli starożytni (Hipokrates, Demokryt, Arystoteles), ale także cała późniejsza interpretacja teorii humoralnej, która miała istotne znaczenie w rozumieniu człowieka na tle natury aż do Oświecenia (zanim w XIX w. pojawi się psychologia jako nauka), opierała się na przeświadczeniu o wielkim znaczeniu czterech płynów w organizmie ludzkim. Krew, żółć, czarna żółć i flegma (śluz) zmieszane we właściwych proporcjach decydowały o zdrowiu człowieka i określały jego temperament. Dla Galena, słynnego rzymskiego lekarza, człowiek w momencie narodzin miał już w pełni ukształtowany temperament, bo przychodził na świat z przewagą jednej ze wspomnianych cieczy (czyli danego humoru). Cholerycy rodzili się z większą niż u innych ilością żółci (gr. chole) i to ona miała stanowić o ich niecierpliwym usposobieniu. Jako płyn „ciepły i suchy” żółć powodowała ponadto zbyt duże „rozgrzanie ciała”, co skutkowało wybuchami gniewu lub kruszejącymi zbyt szybko kośćmi choleryka. Odbiciem tego miała być mierna kondycja jego zębów (być może jej powidokiem we współczesnej stomatologii jest bruksizm, czyli nerwowe zgrzytanie zębami nocą).
Potrzebna gorzka pigułka
W pismach Hipokratesa i jego następców wszystkie płyny w ludzkim organizmie, w tym i żółć, były substancjami o wartości również duchowej, czy mówiąc dzisiejszym językiem, psychicznej. W pewien sposób myślimy tak dziś np. o „hormonach szczęścia”, serotoninie czy dopaminie. Są mieszaniną pierwiastków, niby zwykłą chemią, którą można spakować w pigułkę, ale ta pigułka nieźle podnosi nam ducha w ciężkich sytuacjach życiowych, np. w żałobie czy w cierpieniu po nieudanym związku. Kilkanaście wieków temu o płynach w ciele ludzkim myślano zupełnie inaczej. Czerwona ciecz, która tryskała z ran, albo żółtozielona, z pomocą której trawiliśmy tłuste mięso, dzieliły z nami naszego „ducha”. Żyły naszym życiem, definiowały nasz temperament, określały nasze miejsce w świecie, decydowały o tym, czy będziemy rudzielcami, czy bladolicymi blondynami. Miały być dowodem na jedność naszego ciała, ducha i kosmosu. Wskutek tego od Renesansu popularna stała się fizjonomika – pseudonauka, która badała wpływ humoru na nasze fizys. A później przyszło Oświecenie, które ukróciło działalność fizjonomików i szerzone przez nich zabobony na temat ludzkiego wyglądu. To samo Oświecenie rozerwało niestety również stare więzy między człowiekiem a światem. Więzy, które gwarantowały bezpieczeństwo i jednego, i drugiego. Głęboko zakorzenione w człowieku przekonanie – kamień węgielny pod współczesne myślenie ekologiczne – że krzywdząc świat, krzywdzimy siebie, odeszło niestety wraz z triumfem nauk empirycznych.
Dziś ciało i jego płyny ustrojowe definiuje się wąsko, na potrzeby produkowanych milionami farmaceutyków. Żółć to wydzielina hepatocytów (komórek wątroby) uczestnicząca w trawieniu i wchłanianiu tłuszczów. A w Hipokratejskiej opowieści (o mocy tej opowieści pisałam już w „Przekroju” w artykule Wiosna, czyli historia sangwinika) żółtozielony płyn był czymś znacznie więcej: rezerwuarem energii potrzebnej do ponadludzkiej pracy, źródłem gniewu, gorzkim lekiem na rozpasanie i chciwość ludzką. Pierwotne znaczenie żółci przetrwało do dziś jedynie w kulturze, psychologii i języku. Jak ów gorzki osad złości i frustracji we frazeologii języka polskiego, który świetnie wykorzystał Zygmunt Miłoszewski w swojej powieści Ziarno prawdy, a Borys Lankosz za nim, w swoim filmie na podstawie kryminału. Profiler Klejnocki fantastycznym głosem Jacka Poniedziałka mówi o tym, jak „wyraz żółć w symboliczny sposób” ma „stanowić o naturze polskiej wspólnoty: zgorzknieniu, frustracji, poczuciu niespełnienia”.
Ogień, którym się gasi pożary
Ludzki mikrokosmos, o którym rozprawiano kilkanaście wieków temu w odniesieniu do ludzkich charakterów, to lustro natury. Lustro żywiołów i naturalnych przemian. Wszystkie diagramy stworzone dla temperamentów są odbiciem czwórpodziałów w przyrodzie: żywiołów, pór roku, czterech stron świata itd. Ogień, który jest żywiołem choleryka, to substancja dwuznaczna. Pali, niszczy, ale i daje energię, ciepło. Oświetla, popycha do działania, otwiera. Dzięki temu choleryk będzie przechodził przez ścieżki (rodzinne, zawodowe) jak pożar: szybko, zdecydowanie, niejednokrotnie zostawiając za sobą zniszczenia, ale i często z korzyścią dla wszystkich zmieniając ducha sytuacji, miejsca, grupy ludzkiej. Jego siła ma wypalać, ale i oczyszczać. Choleryk, podobnie jak sangwinik, jest ekstrawertykiem. Jego wyobraźnię i podświadomość dominują „ogień, wojny i zabijanie”, jak pisali renesansowi medycy. A ma śnić, tak jak chodzi i mówi: szybko, czasem gwałtownie.
Kiedy myślimy o cholerycznym temperamencie, migają nam w głowie sceny z udziałem furiata rzucającego się w kłótni na adwersarza (a jeśli to zakochany choleryk: rzucającego się w szaleńczą pogoń za obiektem miłości). Naszą masową wyobraźnią rządzi bardziej dziki – kochający zarówno wojnę, jak i Helenę Kurcewiczówną – Jurko Bohun z Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza niż mimo wszystko opanowany, dobrze kalkulujący swoje życie Toliboski (czy, pomimo tego jednego romantycznego epizodu, nie wybierze koniec końców bogatszej panny). A przecież obaj – Jurko i Józef – mogą ilustrować cechy cholerycznego temperamentu, którego postać nie wyczerpuje się w obrazie pospolitego awanturnika. Choleryk niesie w sobie bowiem ogień, którym może wzniecać, ale i gasić pożary.
Choleryk to temperament o wielu, czasem sprzecznych postawach. Może być jednocześnie wyrachowanym zadaniowcem, szefem pieniaczem albo romantyzującą, skłonną do szalonych, ale dobrych impulsów osobą. Jeśli mamy akurat do czynienia z tą gorszą stroną, pomyślmy o niej, jak o lecie. Które trwa tylko do jesieni.