Gdzie lepiej być stoikiem: w małym mieście czy w wielkim? Co powiedzą nam stoicy o wielkomiejskości i przeciwnie – o doświadczeniu „małego miastka”?
Figury „wielkiego miasta” i „małego miasteczka” przewijają się w polskiej kulturze – to napięcie jest niezmiennie istotne w społeczeństwie, które w tak wielkim stopniu zostało ukształtowane przez powojenną migrację ze wsi do miast. Te małe miasteczka ciągle rezonują i nie dają o sobie zapomnieć: od ręki można przecież wymienić sławną deklarację Bursy o perspektywach rozwoju małych miasteczek, Małomiasteczkowego Dawida Podsiadły czy „ohydną wszawość małego miastka” z wiersza Witkacego o Kielcach. Z jednej więc strony Zbawix czy inny krakówek, a z drugiej małe miasteczka, z których wszyscy pochodzimy, a których ciągle – zupełnie niepotrzebnie – wstydzimy się. Między nimi rozpięta jest figura słoika z książki Szarejko czy bohaterowie miast średnich z książek Anny Cieplak. A jak to wygląda z perspektywy stoika?
Kluczowa jest tu kategoria rzeczy niezależnych, tych, które są poza naszą władzą i kontrolą. Jest ich wiele, w szczególności zaliczają się tutaj… inni ludzie, a także to, co i jak z nimi jesteśmy lub nie jesteśmy w stanie zrobić. To, jak inni ludzie zareagują na nasze pomysły i idee, jest kompletnie niezależne od nas, to jest ich decyzja, nie nasza.
Jak to się ma do wielkomiejskości i małomiasteczkowości? Ano tak, że świat wielkiego miasta jest – w znacznie większym stopniu niż w małym mieście – czystą abstrakcją, wcieloną ideą, która rozpoczyna się i rozgrywa na płaszczyźnie ideowej i z niej dopiero tłumaczy się na konkretne działania konkretnych ludzi. W wielkim mieście jest wystarczająco wielu wystarczająco różnych ludzi, żeby zawsze znalazł się ktoś, kto – by tak rzec – zechce zrealizować ideę taką lub inną. Tłum ludzki jest wystarczająco duży, by ideami obracać za przyjemną ścianą anonimowości… zza której można dopiero wyławiać konkretnych ludzi dających porwać się idei. I zawsze możemy wierzyć, że znajdzie się ktoś, z kim będziemy mogli zrobić to, co chcemy zrobić. Pula jest duża i mamy gdzie szukać.
Ale tkwi w tym i zagrożenie: możemy łatwo wpaść w pułapkę obracania abstrakcją, pionkami idei, które nie interesują prawdziwych ludzi. Upraszczając: w wielkim mieście da się wymyślić wszystko… i można – paradoksalnie – utonąć w czystym myśleniu, wierząc, że na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie chciał podążyć za ideą. Doświadczenie małomiasteczkowe będzie inne. Tutaj „wszyscy się znają”, dużo częściej trzeba mówić dzień dobry na ulicy, a wszelka idea musi się rodzić i rozwijać „bliżej życia”. Obracamy się w gronie znacznie bardziej kameralnym, a wszelką myśl dużo szybciej trzeba konfrontować z rzeczywistością. Jeżeli ona nie ma pozostać czystą abstrakcją, to musimy rozmawiać o niej z konkretnymi ludźmi, znanymi nam z imienia, nazwiska i biografii. Nie możemy się łudzić ścianą anonimowości. To jest świetna szkoła „przykrajania” myśli do rzeczywistości, szkoła, która zaprocentuje w mieście każdej wielkości.
I jasne jest chyba, że ta wielkomiejskość i małomiasteczkowość to kategorie wcale nie geograficzne, ale metafory, reprezentacje pewnych postaw wobec życia. One wzajemnie siebie uzupełniają i sobie pomagają – nie da się iść przez życie, korzystając tylko z jednej z nich. Zwłaszcza że wszystko jest względne. Warszawa może sobie być wielkim miastem dla Krakowa, ale przecież jest wsią dla Nowego Jorku. Gdziekolwiek mieszkam, mieszkam zarówno w wielkim mieście, jak i w małym – i o to właśnie chodzi.