Medytacje nad kubłem śmieci Medytacje nad kubłem śmieci
Pogoda ducha

Medytacje nad kubłem śmieci

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

Chwila, w której zastygamy nad pełnym koszem, bo chcemy coś wyrzucić, ale śmieci już się wysypują, jest bardzo filozoficzna. Dlaczego?

Jestem fanatykiem segregacji śmieci. Zmieszanych, plastików i bio. Popiół ze szkłem razem czy osobno? Zaduma nad torebką herbaty, która powinna pójść do trzech różnych kubłów, codwutygodniowa ekscytacja, czy wywiozą sprawnie, czy nie, copółroczna lektura pism z gminy, że firma i zasady segregacji się zmieniły, plus lektura rozważań burmistrza, że nie rozumie, czego mieszkańcy nie rozumieją, bo przecież zasady są jasne i nigdy się nie zmieniają. Jeśli nie byłbym pisarzem, byłbym menedżerem firmy śmieciarskiej, naprawdę, kocham to.

Ale dzisiaj nie o tym. Nie o ideałach segregacji, nie o katastrofie ekologicznej. Dzisiaj chcę spojrzeć na kubeł śmieci od strony codziennej, domowej – a więc od tej, od której każdy codziennie spogląda. I chciałbym napisać o doświadczeniu, które miał każdy z nas. A przynajmniej ja miałem – i miewam ciągle.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Otóż wyobraźcie sobie (albo przypomnijcie), że jesteście u siebie w domu, chcecie wyrzucić coś do śmieci, szczególnie coś dużego albo lepkiego, pudełko po pizzy, nadpleśniałe fusy po kawie, te sprawy. Albo – w wersji dla rodziców (pozdrawiam Was, Bracia i Siostry!) – niech to będzie pełna, przelewająca się pielucha. Generalnie coś, co niesiemy w stronę śmietnika i chcemy, żeby zniknęło z naszych oczu.

I wtedy okazuje się, że śmietnik jest pełen. Nie „prawie pełen”, nie „ jeszcze się upchnie”, tylko „brzydko pełen”. Już jest nawciskane w opór, a bywa, że i górką się przesypuje, słowem, pudełka, fusów czy pieluchy już nie wyrzucimy. Co się wtedy dzieje? Zastygamy na moment, miesza się w nas rozczarowanie z wkur……m, na kilka sekund zawisamy w niedecyzyjności (gdzie to wyrzucić?). Ta kaskada myśli, która przez nas wtedy przepływa, jest tak bardzo filozoficzna. Dlaczego?

Wyrzucanie śmieci to czynność, którą trzeba robić regularnie, a jeśli nie regularnie, to przynajmniej wtedy, kiedy kosz zbliża się do nieprzyjemnej pełności. Nie należy dopuszczać do jego przepełnienia, to lajfhak pierwszy i podstawowy. Jeżeli to zaniedbamy, mamy problem. Ja sobie zawsze myślę w tej sytuacji, że: „Kurde, trzeba było opróżnić wcześniej ten kosz”. Trzeba było zrobić to wtedy, kiedy… trzeba było. Jeśli teraz żałuję, jeśli buduję piękny okres warunkowy w głowie („Gdybym wyrzucił, toby teraz było okej”, „Od dzisiaj wyrzucam regularnie” etc.), to nic już nie zmienia. To jest nieodwołalna przegrana: trzeba było wyrzucić śmieci wtedy, kiedy trzeba było, a ja tego nie zrobiłem. Okienko się zamknęło, możliwości apelacji wygasły.

A samo to, że sobie to wszystko myślę, też niczego nie zmienia. Żadna wędrówka myśli, żadna refleksja, którą tutaj się staram odtworzyć, nie zmieni sytuacji. Tylko tyle i aż tyle – to jest mikroobserwacja tej ontologicznej przepaści między tym, co zrobić chcieliśmy, między tym, co uważamy, że robić należy, a tym, co faktycznie zrobione. To jest mikroćwiczenie w tym, że są sprawy, których nie da się nadrobić czy obejść. Etyka obowiązku, który jest czymś elementarnym, który należy wykonywać… i tyle, po prostu trzeba go wykonywać. A jeśli go nie spełnimy, to żadne tłumaczenia nie tyle nawet „nie pomogą”, ile nie będzie ich gdzie i do kogo skierować. To jest oczywiście bardzo stoickie: filozofia działania, która polega na tym, że trzeba działać, a nie filozofować.

Czytaj również:

Sztuka ogarniania Sztuka ogarniania
i
"Astronom", Jan Vermeer, 1668 r., Luwr/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Przemyślenia

Sztuka ogarniania

Piotr Stankiewicz

Wierzcie mi – znam się na tym. Gdyby istnieli bogowie prokrastynacji i nieporządku, to mogliby pobierać ode mnie nauki. Serio: ten tekst proszę potraktować jako doniesienia z pola walki, walki nieustannie przegrywanej, ale też heroicznie toczonej ciągle od nowa. Nie powołuję się na odkrycia amerykańskich naukowców (w sumie nigdy się na nie nie powołuję), ale na własne, najszczersze doświadczenie.

Dotychczasowy mój system działał (czy właśnie nie działał) bardzo prosto. Otóż robiłem sobie „listę to do”, w pliku lub na kartce, no i starałem się odhaczać zadania z niej. Bardzo szybko okazywało się, że jest to niemożliwe, że ta lista jest po prostu zbyt długa na to, że rozłazi się na wiele plików i wiele stron, a punktów na niej przybywa trzy razy szybciej, niż cokolwiek nadążę skreślać. Tworzyłem więc… nową listę, na którą przepisywałem najważniejsze i najpilniejsze rzeczy z tej poprzedniej. I apiać od nowa. Najpierw pojawiały się flamastry, podkreślenia, czarne, a potem czerwone obwódki, które miały być selekcją tego, co „naprawdę” mam zrobić. A potem wchodził kolejny kolor, kolejny wykrzyknik, „rzeczy naprawdę naprawdę ważne”, potem „NAPRAWDĘ NAPRAWDĘ KLUCZOWE”. A potem znów nie wiedziałem co i jak, więc trzeba było pisać nową listę. „Tudusie”, które nie krzyczały, nie groziły sankcjami czy przynajmniej obrażeniem się domowników, nie były oczywiście awansowane na nowe kartki. Zostawały na starych i – rzecz jasna – nigdy już do nich nie wracałem. Wiecie, o czym mówię, och jak dobrze wiecie!

Czytaj dalej