Mięsoholicy
i
"Stragan rzeźnika z ucieczką do Egiptu", 1551, Pieter Aertsen; źródło: zbiory NCMA
Dobra strawa

Mięsoholicy

Marta Zaraska
Czyta się 13 minut

W Parku Narodowym Gór Mahale, na brzegu tanzańskiego jeziora Tanganika szympans Ntologi upolował kolejny posiłek: niewielką, rudawą małpkę z rodziny koczkodanowatych. Jako samiec alfa, zajmujący tę pozycję od ponad 15 lat – bardzo długo zarówno dla przywódców ludzi, jak i szympansów – Ntologi wie, że mięso to władza. Nigdy nie dzieli się nim ze swoim arcywrogiem, samcem beta o imieniu Nsaba (nadanym mu, podobnie jak Ntologiemu, przez podglądających ich naukowców). Nic nie dostaną też młode, ambitne samce, które chętnie zepchnęłyby Ntologiego z szympansiego tronu. Ntologi mięsem obdzieli sprzymierzeńców, umacniając swoją koalicję.

Prymatolodzy studiujący zachowanie szympansów zarówno w Tanzanii, jak i w innych krajach Afryki zauważyli, że naczelne te wykorzystują mięso nie tylko do politykowania, wymieniając krwiste ochłapy na przysługi, lecz czasem także jako opłatę za seks. W niektórych grupach szympansów samce częściej polują, jeśli w ich stadzie jest szczególnie dużo płodnych samic i najchętniej obdarowują mięsem właśnie je. Taki nasz odpowiednik czekoladek i kwiatów.

Polityka i dzielenie martwego słonia

Liczne badania wskazują, że również dla naszych dawnych przodków mięso było czymś więcej niż tylko sposobem na zapełnienie żołądka. Od czasu, kiedy około 2,5 mln lat temu zaczęliśmy jadać mięso (początkowo jako padlinożercy), szybko stało się ono symbolem władzy i zamożności. Mięso to pokarm szczególny. Wczesnym ssakom człekokształtnym zapewniało bogatą dietę (przynajmniej w porównaniu z tym, co zwykle miały w menu, czyli trawami, liśćmi, owocami czy korą drzew). Jeden powalony słoń to nie tylko solidna dawka białka, tłuszczów i witamin, ale przede wszystkim ponad 477 tys. kalorii, czyli wystarczająco dużo, by wykarmić aktywnego, dorosłego mężczyznę przez 159 dni. Sęk w tym, oczywiście, że jeśli nie ma się lodówki ani nie zna technik konserwacji, padnięte słoń czy zebra szybko się psują. Nikt też sam nie przeje takiej ilości mięsa, więc trzeba się nim dzielić. A jak się dzieli, zaraz pojawiają się pytania o to, kto dostanie najwięcej i komu przypadnie najsmakowitszy kąsek. I zaczyna się polityka. 

Zdaniem paleoantropologów, takich jak John Speth z University of Michigan, od kiedy tylko nasi przodkowie zaczęli polować, mięso było dla nich narzędziem kosztownego sygnalizowania (ang. costly signalling) – odpowiednikiem choćby pawich piór. Czegoś, czym można się popisać przed innymi, by zdobyć pozycję i najlepsze samice. Dowodem na to, że w polowaniach na zwierzynę niekoniecznie chodzi o zapełnianie żołądków, są obserwacje życia współczesnych plemion łowców-zbieraczy. Peter Dwyer, profesor antropologii na University of Melbourne, wyliczył, że mężczyźni z niektórych plemion Papui-Nowej Gwinei spalają więcej kalorii, polując, niż udaje im się zdobyć, uganiając się za mięsem. Nie da się ukryć: lepiej by wyszli na całodobowym spaniu. To nie jest odosobniony przypadek. Myśliwi Hadza z Tanzanii przynoszą do obozu mniej kalorii niż ich dzieci, które zbierają owoce i orzechy. Nawet gdyby założyć, że kalorie z mięsa są cztero- czy pięciokrotnie bardziej wartościowe niż te z roślin, to i tak z perspektywy żywieniowej dla plemienia Hadza byłoby lepiej, gdyby jego mężczyźni rzucili łuki i zajęli się zbieractwem. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kolejnym dowodem na to, że polowanie stało się okazją do popisywania się, czymś w rodzaju stroszenia piór, jest obserwowane zarówno u współczesnych plemion łowców-zbieraczy, jak i u szympansów częstsze uganianie się za zwierzyną w czasach urodzaju niż w okresach głodu. Myśliwi z zamieszkującego południową Afrykę plemienia Kung najchętniej ruszają na łowy od kwietnia do czerwca, czyli dokładnie wtedy, kiedy jest największy wysyp orzechów mongongo – świetnego źródła białek i tłuszczów oraz ważnego składnika plemiennej diety. Inni łowcy udają się na polowania, gdy jest szczególnie dużo takich rarytasów, jak orzechy marula, owoce baobabu czy robaki mopane.

11 wołów Zygmunta Augusta

Do powstania symboliki mięsa jako oznaki władzy i zamożności przyczyniło się to, że w historii ludzkości zawsze mieliśmy go mało. A im trudniej coś jest dostępne, tym bardziej tego pragniemy. Robert Cialdini, profesor psychologii na Arizona State University, nazwał to zasadą niedoboru. W świecie współczesnym jest ona ulubionym narzędziem marketingowców. To stąd te wszystkie „Promocja – tylko dziś!” czy „Kup teraz, został już tylko jeden!”. Co więcej, aspirujemy do tego, co mają najbogatsi. Gdyby pierścionki z diamentem i torebki Hermesa nie kosztowały tak dużo, nie byłyby aż takie pożądane. Przez wieki arystokracja zajadała się mięsem, czemu większość ludzi mogła się tylko zazdrośnie przyglądać. W XVI-wiecznej Polsce na dworze królewskim pożerano dziennie średnio 0,58 kg mięsa na osobę – aż 36 razy więcej, niż zjadał przeciętny chłop (dziś statystyczny Polak spożywa co dzień 0,2 kg mięsa). Na dworze Zygmunta Augusta wyprawiano takie uczty, że na dwudniowe zabawy w Piotrkowie i Lubocheniu trzeba było sprowadzić 11 wołów, dziewięć krów, 127 kaczek, 366 kur, do tego barany, cielęta i kapłony. Amerykański socjolog Marvin Harris za świetny przykład tego, jak niedobór może prowadzić do „głodu mięsa”, uważał kolejki w masarniach PRL. Harris wyliczył, że Polacy w latach 80. spożywali dziennie 100 g białka i 3000 kalorii na głowę. „Polacy, zupełnie niezagrożeni niedożywieniem, mogliby zjadać mniej mięsa i z łatwością pozostać dobrze wyżywionymi, a jednak z własnej woli spędzali sporą część życia na wyczerpującej pogoni za mięsem” – pisał w książce Good to Eat: Riddles of Food and Culture

Przez stulecia mięso stało się tak oczywistym symbolem zamożności i władzy, że nawet dominację jednych narodów nad innymi tłumaczono mięsną dietą. Za czasów Gandhiego wśród dzieci w Indiach był popularny taki wierszyk: „Spójrz na potężnego Anglika, co rządzi hinduskim maluczkim, ponieważ jest mięsożercą, jest wysoki na pięć łokci” (czyli sporo powyżej 2 m). Sam Gandhi przyznał w autobiografii, że też uległ temu schematowi myślenia: „Zacząłem się przekonywać, że jedzenie mięsa to coś dobrego, że dzięki temu mogę się stać silny i odważny oraz że jeśli cały kraj zacząłby jeść mięso, Anglicy mogliby zostać pokonani”. I tak Gandhi, urodzony w tradycyjnej rodzinie wegetariańskiej, został na pewien czas mięsożercą. Do 2 m nie urósł, siły szczególnej też nie nabrał, a dogłębne lektury na temat diety wegetariańskiej przekonały go w końcu, że lepiej jednak mięsa nie jeść – i że są skuteczniejsze metody na pozbycie się Anglików niż opychanie się stekami. 

okładka książki autorki tekstu/ fot. mat. prasowe
okładka książki autorki tekstu/ fot. mat. prasowe

Przekonanie, że mięsożerne narody królują nad innymi, było popularne w wielu krajach. Amerykański lekarz George Miller Beard pisał w jednej ze swoich książek: „Dzikusi, którzy jedzą ubogie jedzenie, to ubodzy dzikusi, intelektualnie znacznie gorsi od zjadaczy wołowiny jakiejkolwiek rasy”. Jeszcze w 1942 r. w wydanej w Chicago książce Historia mięsa można było przeczytać: „Wiemy, że rasy, które jadają mięso, były i są liderami postępu ludzkości”. Innymi słowy: Hindusi nie mają szans. 

Karta prawdziwego mężczyzny

Jedzenie mięsa stało się również symbolem męskości. Typowego Amerykanina czy Polaka zewsząd bombardują informacje, że jeśli jest „prawdziwym mężczyzną”, to musi jeść mięso. W Stanach Zjednoczonych popularna była reklama, w której mężczyźni śpiewają, że są zbyt głodni, by jeść „babskie żarcie” (rośliny) i potrzebują mięsa. W Australii firma Bushmaster, sprzedając broń, dawała klientom „kartę mężczyzny”, informując jednocześnie, że będzie im ona odebrana, jeśli zostaną przyłapani na jedzeniu tofu. Magazyn dla mężczyzn „CKM” głosi, że: „prawdziwy facet powinien jeść »stejki«, a siła będzie!” czy jeszcze bardziej dosadnie: „wyższość mięsa nad sałatą jest sprawą tak oczywistą, jak wyższość seksu nad samogwałtem”. Nawet restauracje promują – pewnie nieświadomie – stereotyp mięsożernego faceta. Pewna krakowska restauracja na walentynki 2014 r. przygotowała menu „dla niej i dla niego”. Daniem głównym dla pań był pieczony łosoś z pianką krewetkową, dla panów zaś – polędwica wołowa. 

Skąd przekonanie „mięso równa się męskość”? Od kiedy ludzkość zaczęła jeść zwierzęta, to mężczyźni, jako więksi i silniejsi, na nie polowali. To oni decydowali, kto będzie mógł zjeść kawałek grillowanej żyrafy. Swoim towarzyszkom zaś często zakazywali dostępu do mięsa. Do dziś kobietom z plemienia Hadza nie wolno jeść epeme, czyli najtłuściejszych – więc najlepszych – porcji dużej zwierzyny. Za złamanie zakazu grozi im gwałt, a nawet śmierć. W wiktoriańskiej Anglii czerwone mięso uważano za zbyt „mocne” dla kobiet w ciąży i ostrzegano, że spożywanie go w dużych ilościach może prowadzić do nimfomanii.

Z fizjologicznego punktu widzenia nie ma żadnych podstaw do tego, aby mężczyźni musieli jeść mięso. Przypomnijmy, że przeciętny Polak spożywa szacunkowo dwa razy więcej białka, niż powinien (ze szkodą m.in. dla nerek), a rośliny zawierają wszelkie aminokwasy, których potrzeba naszemu organizmowi (nawet jeśli jest się wyczynowym atletą, czego dowodzą olimpijczycy weganie). Przekonanie o wyjątkowo dobroczynnym wpływie białka w znacznej mierze wynika z działalności przemysłu mięsnego i firm produkujących odżywki białkowe. Posuwają się one do tego, że sponsorują badania naukowe dowodzące korzyści z jedzenia białka. Wypływające z nich wnioski są następnie popularyzowane przez prasę – z pominięciem faktu, skąd pochodzą wydane na ten cel pieniądze. Z analiz sponsoringu badań naukowych przez przemysł farmaceutyczny czy tytoniowy, choćby tej opublikowanej w 2003 r. w prestiżowym piśmie „BMJ”, wynika, że aż czterokrotnie zwiększa on szansę na to, że rezultaty doświadczeń będą korzystne dla tego, kto wykłada pieniądze. Ale czy przemysł warzywno-owocowy także nie sponsoruje badań dowodzących dobrodziejstw diet roślinnych? Otóż nie. Wystarczy poczytać sekcje „konflikt interesów” pism naukowych, aby szybko się przekonać, że to przede wszystkim przemysł mięsny szasta na takie cele kasą. Pewnie też dlatego, że ma jej dużo. W Stanach Zjednoczonych wartość rocznej sprzedaży mięsa czterokrotnie przewyższa dochody pochodzące z handlu wszelkimi produktami roślinnymi – od soków po konserwy z groszkiem i mieszanki orzechów.

Mięso wyssane z mlekiem

Potrzeba jedzenia mięsa jest przekazywana z pokolenia na pokolenie nie tylko dzięki jego symbolice – temu, że wiążemy mięsożerność z zamożnością, władzą i męskością. I nie tylko dzięki ingerencjom superbogatego mięsnego biznesu. Po części sprawa jest dużo prostsza – miłość do mięsa wysysamy z mlekiem matki, dosłownie i w przenośni. Już płód uczy się lubić smaki tego, co jada nosząca go w brzuchu mama. Badania naukowców z Monell Chemical Senses Center w Filadelfii dowodzą na przykład, że dzieci, których matki w czasie ciąży jadały dużo marchwi, będąc niemowlętami, mają większą ochotę na to warzywo. Z kolei inny eksperyment wykazał, że maluchy, których mamy spożywały podczas ciąży dużo czosnku, lubiły go bardziej niż ich rówieśnicy. Podobnie smaki są przekazywane przez mleko matki – udowodniono, że kulinarnych preferencji uczą się w ten sposób zarówno ludzie, jak i szczury, świnie czy choćby owce. 

Po odstawieniu od piersi dziecko nadal uczy się lubić te same dania, które smakują jego rodzicom. Badania pokazują, że liczy się nawet wyraz twarzy osoby serwującej maluchowi posiłek. Jeśli dorosły się uśmiecha – co może robić na przykład wtedy, gdy ma na widelcu ulubioną kiełbasę – dziecko zje chętniej, niż jeśli ten sam dorosły, nawet nieświadomie, wyrazi swoją niechęć do potrawy (zmarszczony nos, opuszczone kąciki ust). Co więcej, jak pozwalają przypuszczać eksperymenty przeprowadzane na University of Illinois, dzieci najbardziej lubią dania spożywane wspólnie z innymi oraz będące formą nagrody („Jak zjesz marchewkę, to dostaniesz ciasteczko”). I owszem, można w ten sposób nauczyć potomka, że to marchewka jest nagrodą („Jak zjesz ciasteczko, dostaniesz marchewkę”), choć wymaga to dużego samozaparcia i konsekwencji. Przez wieki to właśnie mięso było nagrodą – rzadko dostępne i jadane zwykle podczas świąt, z innymi, wśród uśmiechów. 

Oczywiście związek ludzkości i mięsa jest dużo bardziej zawiły oraz daleko wykracza poza tradycję i symbolikę. Jest jeszcze kwestia naszych genów, kubków smakowych i tego, co w mięsie tak magicznie na nie działa. Jest kwestia historii, religii, klęsk ruchów wegetariańskich w minionych wiekach. Jest kwestia marketingu i lobbingu przemysłu mięsnego. Co więcej, nasz związek z mięsem się zmienia. Tak jak dla naszych człekokształtnych przodków mięso było produktem korzystnym z żywieniowego punktu widzenia, dziś dla nas już nie jest. W 2015 r. Światowa Organizacja Zdrowia dodała przetwory mięsne do listy substancji rakotwórczych, a nieprzetworzone czerwone mięso zaliczyła do czynników „prawdopodobnie rakotwórczych”. Liczne badania wykazują, że spożywanie mięsa – zwłaszcza w postaci kiełbas i szynek – zwiększa ryzyko chorób serca, cukrzycy i raka, Adwentyści Dnia Siódmego z Kalifornii, którzy z powodów religijnych przestrzegają diety wegetariańskiej, żyją zaś średnio o dziewięć (mężczyźni) i sześć lat (kobiety) dłużej niż inni Kalifornijczycy. 

Jak to jednak możliwe, że coś, co było tak dobre i wartościowe dla naszych przodków, symbol władzy i bogactwa, stało się nagle zagrożeniem dla zdrowia? Otóż po pierwsze, mięso spożywane przez naszych paleolitycznych przodków to nie to samo mięso, które jemy my: tamto było chudsze, o innym profilu tłuszczów, nie zawierało antybiotyków i hormonów. Po drugie, oni nie mieli wyboru – w porównaniu z trawą i liśćmi mięso jest niezmiernie pożywne. Gdyby 2,5 mln lat temu w środkowej Afryce były dostępne kasze, fasole i tofu, sytuacja wyglądałaby zapewne inaczej. Co najważniejsze jednak, nasze życiowe priorytety drastycznie się zmieniły. Kiedy stawaliśmy się mięsoholikami, kwestią zasadniczą było zapełnienie żołądka z dnia na dzień. Średnia życia wynosiła 25 lat. Cukrzycy ani choroby wieńcowej nie było na liście problemów naszych dawnych przodków – znajdowały się na niej głód i tygrysy szablozębne. Mięso powoduje choroby, które ujawniają się w późniejszych dekadach życia, co stało się problemem dopiero teraz, kiedy marzy nam się długa, aktywna emerytura. Jeśli dodać do tego fakt, że jak wynika z danych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, produkcja zwierzęca przyczynia się do ocieplenia klimatu bardziej niż wszystkie samochody i samoloty świata łącznie, czas, by zmienić kulturę jedzenia mięsa – i zacząć go jeść mniej. Nie będzie to proste. Symbole i tradycje opierają się zmianom. Jeśli jednak zrozumiemy, skąd się nasz mięsoholizm bierze, jak powstały nasze mięsne przekonania i mity, może będzie nam choć troszkę łatwiej.
 

Czytaj również:

Jedz, nie marnuj
i
Plakat z czasów I Wojny Światowej, zasoby Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych, ilustracja w domenie publicznej
Marzenia o lepszym świecie

Jedz, nie marnuj

Agnieszka Wójcińska

W Polsce wyrzuca się olbrzymie ilości jedzenia. Istnieją jednak sposoby, by go nie marnować. Albo by trafiało do potrzebujących.

Stoły i krzesła były z prasowanych karczochów (wyglądały jak płyta wiórowa), a naczynia z wybrakowanej porcelany (tu skaza, tam ubite uszko), która nie zakwalifikowała się do sprzedaży. Wojciech Modest Amaro, prawdopodobnie najsłynniejszy obecnie polski kucharz, położył na nich policzki z sandacza (zwykle traktowane jak odpad), które zalał stopionym woskiem pszczelim i udusił (dzięki temu zyskały konsystencję eskalopków), końcówki buraków, gotowane w tłuszczu, żeby były miękkie i pełne smaku, oraz dressing z liści sałaty, które normalnie zostałyby odrzucone.

Czytaj dalej