
Dlaczego radowanie się szczęściem innych jest tak istotne?
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o mudicie, byłam sceptyczna. Miałam dwadzieścia parę lat, mieszkałam w Nowym Jorku i siedziałam na kolorowej poduszce do medytacji zachwycona minimalistycznym wystrojem sali. Chciałam, żeby wszystko potoczyło się błyskawicznie (pogadanka o oddechu – raz!, moje oświecenie – dwa!), ale buddyjski nauczyciel utknął w swojej przemowie. A przynajmniej ja to tak odebrałam. Obszernie wyjaśniał, że mudita to jedna z czterech brahmavihar – „boskich siedzib” – obok miłującej dobroci, współczucia i bezstronności. Razem te cztery praktyki zmiękczają ludzkie serca. Wszystko to brzmiało całkiem sensownie, dopóki nie przetłumaczył terminu mudita jako „radowanie się szczęściem innych”.
Bardzo prawdopodobne, że spiorunowałam go wzrokiem. Dorastałam w hiszpańskojęzycznym domu i chodziłam do anglojęzycznej szkoły, cenię bezpośrednie i błyskotliwe tłumaczenia, do których nie należy przydługa i niezgrabna fraza: „radowanie się szczęściem innych”.
Podejrzane słowo
Później poznałam także inne tłumaczenia słowa mudita, takie jak „altruistyczna radość” czy „życzliwa radość”. To jednak tylko spotęgowało moją nieufność. Co sądzić o wyrazie, który da się przekazać w angielszczyźnie wyłącznie przez niezręczne podczepianie przymiotników? Jak to świadczy o nas, użytkownikach języka Shakespeare’a, że nie utworzyliśmy określenia oznaczającego cieszenie się z pomyślności naszych przyjaciół i mniej lubianych znajomych?
Buddyjska nauczycielka Jill Shepherd zauważyła kiedyś, że bardzo niewiele wykładów o dharmie [uniwersalna zasada porządku, moralności i właściwego postępowania, która prowadzi do harmonii z sobą i światem – przyp. red.] skupia się na mudicie. Idąc za tą myślą, przeszukałam archiwa dharmaseed.org, internetowego repozytorium pogadanek o dharmie. Wśród ponad trzydziestu tysięcy nagrań łatwo znaleźć materiały dotyczące miłującej życzliwości i współczucia, ale tych poświęconych mudicie jest o wiele mniej. Jak wyjaśnia Shepherd w jednym ze swoich wykładów, żyjemy w świecie, w którym ceni się produktywność, a nie radość. „Mudita stała się więc ubogim krewnym” – mówi. Instynkt podpowiadał mi, że część winy za taki stan rzeczy należałoby złożyć na karb problematycznego tłumaczenia.
„Altruistyczna radość” kojarzy mi się z pastelowymi balonami i pluszowymi misiami sprzedawanymi w szpitalnych kioskach z upominkami. „Życzliwa radość” z kolei razi mój językowy pedantyzm, bo czy radość może być nieżyczliwa? W każdym razie oba te tłumaczenia sugerują, że radość powinna spełniać jeszcze jakieś oczekiwania: być altruistyczna czy życzliwa.
Nasz ambiwalentny stosunek do radości unaocznił się w ostatnich latach, kiedy tyle ludzi umierało w czasie pandemii, a w Stanach Zjednoczonych czarnoskórzy Amerykanie ginęli z powodu brutalności policji. Często słyszałam od przyjaciół stwierdzenia w rodzaju: „U mnie wszystko w porządku i mam z tego powodu poczucie winy. Wiem, że na świecie dzieją się straszne rzeczy, a ja mam się dobrze”. Pod koniec wręcz ściszali głos, jakby chcieli dodać: „Nie zasługuję na to, żebyś radowała się moim szczęściem. Muszę być złym człowiekiem, skoro cieszę się życiem, kiedy wokół jest tyle cierpienia”.
Mimo to Jill Shepherd upiera się, że mudita jest nam dzisiaj potrzebna: „Właśnie dlatego, że na świecie jest tyle cierpienia, musimy podjąć ten wysiłek i zwracać się ku niecierpieniu, zadowoleniu, radości, żebyśmy byli w stanie stawiać czoła życiu”. Shepherd ma rację. Radość przywraca siły. Jest jak dobry posiłek: odżywcza i niezbędna. Dlatego uznałam, że powinnam ponownie przemyśleć ten temat.
Nawyk cieszenia się
Pracy z muditą nauczyłam się od niepijącej alkoholiczki. Było to kilka lat temu i nie nazywała tego muditą. Zresztą w ogóle nie dyskutowałyśmy wtedy o radości. Nasza rozmowa dotyczyła złości, która mnie wtedy ogarniała. Od ponad roku byłam wściekła na dawniej uwielbianą przyjaciółkę. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby przebaczyć jej rzeczywiste i wyobrażone krzywdy, które mi wyrządziła (szczerze mówiąc, głównie te drugie) – na próżno. Wciąż żywiłam do niej urazę.
Moja niepijąca już znajoma podsunęła mi Wielką Księgę – najważniejszy tekst w programie Anonimowych Alkoholików. Wskazała fragment mówiący, że jeśli ktoś chce się pożegnać z urazą, powinien zacząć się modlić, aby wszystko, czego pragnie dla siebie, przydarzyło się osobie, do której ma pretensje. Nawet jeśli nie jest to szczere, należy powtarzać tę modlitwę codziennie przez dwa tygodnie. Nie padło tam słowo mudita, lecz chodziło dokładnie o to samo: cieszenie się z radości drugiego człowieka.
Uznałam, że to bzdury, ale ponieważ bardzo pragnęłam odzyskać utraconą przyjaźń i uwolnić się od rozgoryczenia, zaczęłam się modlić w tej intencji, tylko po buddyjsku. Najpierw pomyślałam o tym, czego pragnę dla siebie: dobrego związku, satysfakcjonującej pracy, domu nad jeziorem. Zapisałam to wszystko na kartce i wyszeptałam modlitwę: „Chciałabym, żeby moja przyjaciółka miała…” – natychmiast utknęłam. Ona już posiadała te wszystkie wspaniałe rzeczy! Zamiast przynieść radość, modlitwa skłoniła mnie do użalania się nad sobą.
Słowa na papierze wydawały się ze mnie drwić. Jak mogłam sądzić, że to zadziała? Skreśliłam sporządzoną listę i zadecydowałam: trzeba zacząć od czegoś mniejszego. Zażyczyłam sobie zatem, żeby moja przyjaciółka wypiła kubek pysznej kawy. Oczywiście wiedziałam, że nie znosi kawy, ale sama miałam na nią ochotę, więc życzyłam tego napoju również mojej przyjaciółce – i mimo że wyglądało to, jakbym chciała się ucieszyć z jej przykrości, oto co się stało: zaczęłam robić dla niej miejsce w swoim sercu. Następne pozycje na liście były rzeczami, których chciałam dla siebie, i wiedziałam, że ona także się z nich ucieszy: ładny kubek czekający w kuchni, łatwy dojazd do pracy, miłe interakcje ze współpracownikami.
Książka zalecała, żeby modlić się w ten sposób przez czternaście dni. Robiłam to przez dwadzieścia jeden. Powody do radości ulegały zmianom. Czasem wymieniałam otwarte okno i promienie słońca. Innym razem skupiałam się na doświadczaniu miłości i więzi z członkami rodziny. Powoli zaczęłam zapominać o sobie i znajdować radość w tym, czego życzyłam swojej przyjaciółce – po trzech tygodniach nie było już we mnie goryczy. Nawet zadzwoniłam do niej, żeby przeprosić za przykre słowa, które padły z mojej strony. Podziękowała mi i w dalszej rozmowie opowiedziała o dużej radości, która ją niedawno spotkała. Szczerze się z niej ucieszyłam, a wręcz poczułam się jej częścią. Owszem, pomogło mi, że akurat tej rzeczy nie pragnęłam dla siebie, ale i tak uznałam to za postęp. Naprawdę cieszyłam się jej szczęściem.
Nie jestem pewna, czy można to oficjalnie zaliczyć jako praktykę mudity, jednak z czasem przekonałam się, że właśnie ta technika najskuteczniej zbliża mnie do altruistycznej radości.
Oczywiście bywa ciężko. Najczęściej wtedy, kiedy nie potrafię się odciąć od roztkliwiania się nad sobą, swoich żalów i myśli o odwecie. Ale czasami ta metoda czyni cuda. Nauczyłam się, że na dłuższą metę nie jestem w stanie utrzymać dwóch przeciwstawnych myśli o tej samej osobie i dlatego po dwóch lub – częściej – trzech tygodniach życzenia jej jak najlepiej mój umysł nabiera nawyku radości. Chyba właśnie do tego sprowadza się moje odkrycie: podobnie jak wszystko inne, radość też jest nawykiem, który można pielęgnować.
Mimo to nadal nie dawało mi spokoju, że nie mamy w angielszczyźnie jednego słowa oddającego sens terminu mudita.
Przyziemna rzeczywistość
Pandemiczne lato spędziłam tak samo jak wszyscy: izolując się w domu, wycierając dopiero co kupione butelki soku pomarańczowego chusteczkami odkażającymi, czytając artykuły o tym, co spotkało Breonnę Taylor i George’a Floyda, pomagając zaplanować ponowne otwarcie mojego college’u. W tych bolesnych miesiącach znajdowałam pociechę w książce The Book of Delights [Księga Rozkoszy] Rossa Gaya. Jej założenie jest cudownie proste: autor postanowił, że codziennie napisze jeden esej o zachwycie. I dopiął swego. Nie codziennie, ale w większość dni. Zachwycał go widok modliszki na puszce po piwie, którą ktoś zostawił na stoliku w kawiarni, odręczne pismo, przybijanie piątki z nieznajomymi, zagajnik melonowców. Zachwyt poczuł także w samolocie, kiedy steward, również czarnoskóry mężczyzna, poklepał go po ramieniu, podając mu napój, ponieważ – jak zauważa Gay – „oficjalna amerykańska narracja” stosowana wobec czarnoskórych mężczyzn sprowadza się do „ciągłego szukania okazji do wyrażenia agresji poprzez kontakt”, a ta interakcja w samolocie przypomniała mu, że możliwy jest inny rodzaj dotyku.
To było koszmarne lato, ale książka Gaya okazała się naprawdę dobra. Z każdym kolejnym rozdziałem stawałam się szczęśliwsza. Zaczęłam też częściej używać słowa „zachwyt”. Zachwycałam się, kiedy mój partner przynosił papryki i pomidory z naszego ogrodu, kiedy przyjaciółka opowiadała mi o wycieczce do lasu i kiedy siostra zwierzała mi się, jak bardzo jest wdzięczna za to, że oboje z mężem mogą być w domu ze swoim niemowlęciem. W skrócie: wystarczyło się rozejrzeć, a świat okazał się pełen powodów do zachwytu. Cieszył mnie jazgotliwy piesek na ganku sąsiada, cieszyły kredowe rysunki na chodniku i kolumbijski hiszpański mojej mamy w słuchawce telefonu.
Uderzyło mnie, jak rzadko dotąd słyszałam słowo „zachwyt”. Zdarza nam się mówić o radości i szczęściu albo o przepysznym posiłku, lecz „zachwyt” prawie nigdy nie pada w codziennych w rozmowach. Może brzmi zanadto formalnie? Albo zbyt seksownie? A może kojarzy się z wyświechtanym językiem reklamy?
Jedną z rzeczy, które mnie niezmiennie zachwycają, jest oksfordzki słownik języka angielskiego. Dowiedziałam się z niego, że angielskie słowo delight (zachwyt) pochodzi od łacińskiego delectare, które z kolei wywodzi się z delicere (zwodzić, wabić). Nie spodziewałam się takiego źródłosłowu, ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że mudita może stanowić w pewnym sensie praktykę wabienia umysłu – stosowaną, żeby odsunąć go od ego. Ta definicja z kolei przypomniała mi słowa nauczycieli buddyjskich, którzy twierdzą, że na Zachodzie przestaliśmy doświadczać zachwytu. Dużo łatwiej przychodzi nam samobiczowanie (a potem zajadanie tego czekoladą), dlatego czasem powinniśmy zacząć praktykę mudity od przypomnienia sobie własnych powodów do zachwytu, zanim będziemy w stanie przejść do kontemplowania radości innych osób.
Wiedza to użyteczna rzecz, jednak nigdy nie zastąpi praktyki, dlatego podczas mojego pierwszego warsztatu medytacji online, kiedy przyszło do praktykowania mudity, poniosłam sromotną klęskę. Owszem, próbowałam zachwycać się tym, że oto ponad setka ludzi o różnych odcieniach skóry zebrała się przed ekranami komputerów i mogę podziwiać ich piękne twarze na rozmaitych tłach (u niektórych było to błękitne niebo, u innych kanapy i lampy). Niestety bez skutku. Poproszona, żeby pielęgnować w sobie radość, potrafiłam myśleć tylko o tym, że nie widziałam jeszcze swojej malutkiej siostrzenicy, że w moim otoczeniu wiele osób zostaje bez pracy, a mnóstwo innych ryzykuje zdrowie, aby protestować przeciwko brutalności policji. Im bardziej starałam się skupić na uczuciu zachwytu, tym częściej myślałam o tym, że świat sypie się na moich oczach.
Przymknęłam powieki. Mój pies zachrapał. Sąsiedzi rozpalili grilla w ogrodzie. Nauczyciel ponownie poprosił, żebyśmy skupili się na radości obecnej w naszym życiu, a mnie do głowy przyszła jedynie powieść Herty Müller Dziś wolałabym siebie nie spotkać. Opowiada o losach młodej kobiety wezwanej na przesłuchanie przez służby bezpieczeństwa w czasach dyktatury Ceaușescu. Pochodząca z niemieckiej rodziny Müller dorastała w Rumunii i sama doświadczyła takich przesłuchań. Napisała kilka powieści o życiu w państwie totalitarnym, za które w 2009 roku otrzymała Literacką Nagrodę Nobla. Łatwo zgadnąć, że myśl o tej książce niezbyt pasowała do praktyki mudity. Müller nie pisała o radości. Pisała o świecie rozpadającym się na kawałki. Ale im dłużej o niej myślałam – o tej obrazowej prozie, grach słów brawurowo przetłumaczonych na angielski – ogarnął mnie niewiarygodny zachwyt. Müller przetrwała totalitarny reżim i napisała tyle wspaniałych książek. W samym fakcie istnienia tej powieści kryła się radość, podobnie jak w oporze autorki wobec kłamstw wypełniających oficjalne archiwa. Przeżywałam skomplikowany zachwyt, o którym pisał Ross Gay: „Pytam: co by było, gdybyśmy połączyli swoje smutki? Pytam: a może tym właśnie jest radość?”.
Dotarło do mnie, że do tej pory sądziłam, iż mudita powinna istnieć gdzieś poza smutkiem, lękiem i rozpaczą. Wyobrażałam ją sobie jako aspirację, a nie przyziemną rzeczywistość chwili obecnej. A jednak kryła się w tu i teraz, w moich wrażeniach z lektury powieści o terrorze i totalitaryzmie. Można zachwycać się tym, że inni mają odwagę nazywać rzeczy po imieniu. Tym, że rodzice przyprowadzają swoje dzieci na marsze, by razem skandować: Black Lives Matter!, oraz tym, że komisja wyborcza wita nas wszystkich takim samym uśmiechem, kiedy wcześnie rano przychodzimy oddać głos.
A co, jeśli Ross Gay miał rację? Może tym właśnie jest radość?
Pierwotnie tekst został opublikowany w serwisie Tricycle.org. Lead, śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.