Sytuacja, w której dzisiaj wszyscy tkwimy, jest jednym wielkim memento, że nie samymi faktami i zdarzeniami żyjemy, ale dopiero naszymi narracjami o nich. Narracjami czy opowieściami, w jakie wkładamy te zdarzenia. Sposobem, w jaki to wszystko sobie opowiadamy.
Marek Aureliusz mówił tutaj o „wyobrażeniach”, ale w dzisiejszym stoicyzmie najlepszym odpowiednikiem jest właśnie narracja, czy też opowieść, a więc pojęcia z wrodzoną dynamiką, otwierające pole do płynności, no i domagające się narratora (czułego bądź nie). Tym narratorem jesteśmy my.
Narratorem głównie sami dla siebie: od tego bowiem, jak pokierujemy wewnętrznym głosem, który opowiada nam świat, zależy to, jak się w tym świecie odnajdziemy, a przede wszystkim – czy będziemy szczęśliwi, czy nieszczęśliwi. Pierwsze spojrzenie może być całkiem trywialne: jeżeli uda mi się powiedzieć sobie, że pandemię przetrwamy i wyjdziemy z niej tylko wzmocnieni, że wszystko będzie dobrze i w ogóle wszystko minie… wtedy na pewno będę czuł się lepiej, niż jeśli przekonam sam siebie, że koronawirus jest jeźdźcem apokalipsy. To jasne, ale tak rozumiane optymizm i pesymizm są – symetrystycznie – nieco naiwne.
Żeby się z tej naiwności trochę przynajmniej otrzepać, trzeba sięgnąć po prawdę podstawową, mianowicie powiedzieć sobie, że nie jestem tożsamy ze swoimi myślami. Nie bardzo wiadomo, czym jest „ja”, ale jedno jest pewne – owo „ja” nie jest tym samym, co myśli, które płyną przez moją głowę. Cokolwiek myślę o pandemii, katastroficznie czy nie, to nie jestem „ja”, to są tylko myśli. Chciałoby się powiedzieć, że to są moje myśli, ale nawet to nie jest pewne. Często jest przecież tak, że te myśli nie rodzą się ze mnie, ale są przywiewane skądinąd, a „moje” się stają tylko o tyle, o ile je podchwycę, o ile je zacznę hodować i traktować jak własne. A nie muszę przecież tego robić. Nie muszę dawać im miejsca u siebie, nie muszę im dać się we mnie zagnieździć. Żadna myśl nie zmusza mnie do tego, bym musiał ją myśleć. I żadna nie każe mi iść za sobą.
I to już nie jest myślenie naiwne, ale stoickie. Pojawienie się jakiejś myśli w mojej głowie ani do niczego mnie nie zmusza, ani nic jeszcze nie determinuje. Między jej pojawieniem się a moją reakcją na nią otwiera się mała, ale złota szczelina – przestrzeń mojej wolności, w której mogę zdecydować, co właściwie chcę z tą myślą zrobić i jak ją potraktować. I czy chcę działać tak, jak ona sugeruje, i wpaść w taki nastrój, jakiego ona się domaga. A nie muszę. Nigdy. Uświadomienie sobie tego to krok najważniejszy, to klucz do wszystkiego.
A szczególnie podstępne są te myśli, które wydają się nam racjonalne. To są prawdziwe wirusy umysłu, świetnie dopasowane do tego, czego oczekujemy. One stosują przeciwko nam swoje małe dżudo: obracają przeciwko nam nasze własne zamiłowanie do logiki. Mieć bowiem ogólnie złe przeczucia, to jedno. Ale samego siebie przekonać, studiując wykresy i śledząc wynikania, że koniec świata jest obiektywny i nieuchronny, to co innego. I to znacznie gorszego.
Wyciągając z tego, co jest, i z tego, co widzimy, wnioski nadmiernie pesymistyczne wyciągamy je głównie przeciwko sobie. Szczęście w nieszczęściu polega tu na tym, że świat nie jest aż tak racjonalny, logiczny i przewidywalny, jak by tego chciały nasze najczarniejsze przewidywania. Jakkolwiek źle sytuacja by się przedstawiała, ona wcale nie pociąga za sobą konsekwencji równie smutnych, jak one by chciały. Świat bowiem tak nie działa, nie porusza się po zdeterminowanych liniach geometrycznych wynikań. W dzisiejszych czasach to jest pociecha – i bynajmniej nie mała.