Kiedy odchodzi bliska osoba, swoją obecnością możemy ulżyć jej w chorobie.
Gdy ludzie pytają mnie, czy jestem szczęśliwy, mówię, że bardzo. „Świetnie” – komentują. Czasem ktoś docieka, czy bywam też smutny. Wtedy odpowiadam: „Oczywiście”. Ale wcale nie było to dla mnie zawsze oczywiste – wychowałem się bowiem w przeświadczeniu, że aby osiągnąć szczęście, trzeba udawać, że nie czuje się smutku.
Ogromną ulgę przyniosło mi zrozumienie, że każdej chwili towarzyszy szeroki wachlarz emocji, choć nie muszą się one ujawniać w pełnym zakresie. Czasem to tylko delikatne sygnały, że za moment coś wywoła w nas ból, żal, radość, satysfakcję lub śmiech, gdy tanecznym krokiem przechodzimy przez wszelkie przejawy życia. Pojąłem wówczas, że wzbranianie się przed emocjami nie pozwoli mi osiągnąć wolności, a dopóki nie będę wolny, nie dostrzegę potrzeb innych.
Kiedy zauważamy kogoś, kto cierpi, czujemy to głęboko w sercu i pragniemy zrobić coś, by uwolnić tę osobę od bólu. Obserwując – czy przyczyniamy się do zwiększenia cierpienia, czy też je uśmierzamy – uczymy się, że istotne jest nie tylko to, co się robi, ale także kto działa i jak.
Wchodzę do pokoju, gdzie przebywa ciężko chora osoba i współczuję jej tak mocno, wnikam w jej stan. W rezultacie wszystko, co widzi ona w zwierciadle mojego umysłu, staje się obrazem jej samej jako kogoś, komu należy współczuć.
Wchodzę do pokoju, w którym przebywa osoba w zaawansowanym stadium AIDS. Stan ten wiąże się z ostracyzmem, trudnościami finansowymi, utratą marzeń, witalności – wszystkiego. Serce mi pęka i całe moje współczucie ukierunkowuje się na tego człowieka. Siadam przy nim i zaczynam praktykę duchową, nastawiam się na współodczuwanie, aż czuję się jak dusza, która dopiero co się narodziła. Jestem z wizytą u chorej osoby, żeby być przy niej: jestem duszą, która widzi inną duszę zmagającą się z AIDS. Nagle moja świadomość staje się dostępna dla drugiej.
Odwiedziłem raz pewną wspaniałą kobietę, która umierała na raka. Była naprawdę bliska śmierci. Nigdy wcześniej jej nie widziałem, ale kiedy wszedłem, zdjęła maskę tlenową i poprosiła mnie, żebym usiadł przy niej. „Proszę, pomóż mi umrzeć, Ram Dass. Jestem znużona” – powiedziała. Zamyśliłem się nad tym i uświadomiło mi to coś ważnego. „Też znudziłoby mnie umieranie przez cały czas – rzekłem. – Nie mogłabyś umierać przez jakieś dziesięć minut na każdą godzinę? Kiedy człowiek umiera, wszyscy chcą pomóc, zapewniając, że są blisko i będą towarzyszyć mu do samego końca”.
Trzymaliśmy się za ręce. „Czy słyszysz dzieci na zewnątrz? – spytałem. – Czy czujesz blat pod palcami? Słyszysz tykanie zegara? Powietrze na policzkach?”. Bardzo powoli wczuliśmy się w bieżącą chwilę. To wystarczyło. Podziękowała mi, wyszedłem, a ona umarła.
Tekst pochodzi ze strony www.RamDass.org, ©Love Serve Remember Foundation