Kiedy mój pięcioletni syn chce powiedzieć, że coś przeżywa intensywniej niż dotąd, w zachwycie i zdziwieniu, zaczyna zdanie: „Od lat…”. Ostatnio – jedząc gruszkę – powiedział: „Od lat nie jadłem gruszki”. Podobnie dzieje się z nami w prywatnych kwarantannach. Nagle, w bliższym kontakcie z domową rzeczywistością, okazuje się, że być może: od lat nie jedliśmy gruszek.
Kwadraty i sześciany
Lockdown miał nas naprawić. Miał z nas zrobić lepszych ludzi, bardziej chętnych i mądrzejszych odbiorców kultury. Tymczasem nikt wokół mnie nie czytał, wszyscy sprzątali. Codzienność nie była już tylko tłem do zdarzeń niezwykłych – jak pisała Jolanta Brach-Czaina w swojej słynnej książce Szczeliny istnienia – lecz jego centrum. Centrum nieznośnie bliskim, jak bicie serca słyszane przez stetoskop.
Bo epidemia zmniejszyła nasz świat, zmieniając jego kształt. Z naszych mieszkań zrobiła potworne sześciany jak z horroru science fiction – Cube. I niemal tak, jak bohaterowie dość kiepskiego jednak filmu Vincenzo Nataliego – musieliśmy zacząć współpracować, by przeżyć. Tak samo również mieliśmy znaleźć własne, bezpieczne ścieżki w tym labiryncie; w tych codziennych przebiegach pomiędzy offline a online, stłoczeni w kubaturze jednego pomieszczenia, pochyleni nad jednym zlewem i jednym prostokątem podłogi.
Trochę duszno. A wiadomo, że z dusznych pokoi nie wychodzi się w świat ani dobrym, ani szczęśliwym. Doskonale wiedział o tym Dostojewski, kiedy dla swojego Raskolnikowa pisał „długą na sześć kroków, maluteńką klitkę, żałośnie wyglądającą ze swoją żółtawą, zakurzoną, podlepianą tapetą, a tak niską, że człowiek choć trochę słuszniejszy czuł się tu nieswojo”. W polskich smutnych klitach – choć większych i jasnych – też nie najlepiej. Pisała o tym prawie dekadę temu Zośka Papużanka w Szopce – powieści o rodzinie, która z wieczną pretensją i ogromnym smutkiem zamieszkiwała swój nieduży „kwadrat”:
„Ich pierwsze mieszkanie, na parterze starej, pięknej w swoim wylinieniu kamienicy, składało się z jednego tylko, kwadratowego pomieszczenia. Dużego i jasnego, ale jednego. Niezbyt udany pomysł dla czworga ludzi, z których każdy chce być sam. Budowali więc przeróżne ścianki, regały, stawiali prowizoryczne przepierzenia, wznosili żmudną iluzję własnego kąta, odgradzali się zasłonkami i parawanami od kuchennych zapachów i łazienkowych pomruków. Nic to nie dało, zawsze i tak wpadali na siebie, musieli się omijać, przepuszczać przodem, podciągać nogi, zabierać rzeczy, wynosić się, choć nie było dokąd”.
Metafizykę niosą pomywaczki
Tam zatem, gdzie bohaterowie nie będą mieli dokąd pójść, tam również wkrótce wyklują się: zło, zbrodnie, paskudne rozwody i cierpienie potomstwa – mówi literatura i nie zaprzecza temu film. Ale czy nie mając dokąd iść, nie stajemy dziś wobec uparcie patrzącego na nas tu i teraz? Oto w trwających gdzieniegdzie kwarantannach udaje się zobaczyć codzienność w jej nagiej wersji, bez osłonki dotychczasowego pośpiechu, za to w zgęstnieniu powtarzalnych czynności, które w normalnym trybie staramy się rozrzedzać – czym się da i na ile się da. Czy nie temu właśnie służy słodka półpłynność naszych ciągłych planów, projektów, wyjść i zawsze nieco kompulsywnych klików w prostokątne okienko Facebooka: „interesuję się/wezmę udział”?
Lockdown przypomniał nam (dla większości z nas boleśnie, bo gwałtownie) o porzuconym udziale w czymś innym, bardzo ważnym, do czego zgubiliśmy w ostatnich latach dostęp. Zapomnieliśmy, że istotą życia jest codzienność, o czym pisała w sposób pełny, kontekstowo prawie kompletny, wspomniana już Brach-Czaina. I mimo że (jak pisze autorka Szczelin istnienia) cały czas oczekujemy w tej codzienności na zdarzenia niezwykłe, najważniejsze dzieje się na prostokątach i kwadratach naszych mieszkań. Z pospolitości i cichych, drobnych spraw do zrobienia, bierze się sens i zrównoważony rytm dni. „Słodkawy smród pomyj” tkwi u podłoża mydła i perfum jako ich wspólny, naturalny rdzeń. Czy może zatem istnieć przedmiot bliższy egzystencji, bardziej pierwotny niż zwykła ścierka? Rzecz „do głębi szara”, jak ją nazywa filozofka codzienności. Czemuż to więc u Schulza metafizyki nie miałyby przynosić rankami pomywaczki („Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek. Że też stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak świetne pomysły i przynoszą z przedmieścia – o całkiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie – takiego oto pieska do naszej kuchni!”)?
Pomyślmy przez chwilę, co nas naprawdę urzeka w obrazach Vermeera? Bez wątpienia – codzienność i jej odblaski, zaplątane w nią po drodze cuda (twarde, opalizujące perły w miękkich, matowych płatkach uszu, ostrygi na śniadanie, miękkie dywany, usztywniane suknie, dłonie dotykające przedmiotów: papieru, strun instrumentów, brzegów spódnic, przezroczystych nóżek kieliszków).
Wszyscyśmy przecież z materii, z rzeczy ostrych i miękkich, z płynów ciała i z grud ziemi, z oczyszczania i brudzenia się. Ale zapomnieliśmy o tym, bo rzeczy i prace wokół nich (domowe krzątactwo) utraciły swój dawny ciężar, wcześniejszy mozół. To, przed czym dotąd się ukrywaliśmy w metrach ikeowskich systemów przechowywania, w lockdownie wylazło na wierzch. Materia, którą trzeba poddać obróbce, zjeść, uprać, wyprasować, posegregować, stała się dla nas bardziej widoczna. Cięższa i ważniejsza, choć zbliżenie z nią wydaje się dziś prawie niemożliwe – jakby nas wrzucono od marca tego roku w inną epokę, w język, którego musimy się uczyć na nowo. Ten język wydaje się zbyt stary. Zapominamy go, trzymając w dłoni lekką i zimną technologię. Wszystko mamy w jednym urządzeniu, a z drugiej strony – lekkość tego „wszystkiego” wydaje się nieznośna, podejrzana, bo znosi prawdziwą wagę i przyjemne ciepło przedmiotów rzeczywistych. Technologia, dając nam więcej wolnego czasu, odciążając w pracach domowych, odbiera nam jednocześnie coś istotnego: pierwszy sens tkanin, minerałów, sierści i skóry, porowatych i pożywnych zarazem powierzchni, które mogą nas karmić. Mówię o tym samym świecie, do którego należą minerały z mlecznego zęba mojego dziecka i gruzłowatość ropuszej skóry.
Wyjęte ze wspólnego
„Bo ludzie zwykle patrzą niezbyt uważnie” – mówi Babcocha, dziarska, choć niemłoda czarownica z bajki Justyny Bednarek pod tym samym tytułem. Bednarek znamy głównie z arcydowcipnych Przygód dziesięciu skarpetek (dziś już lektury szkolnej), ale Babcocha – trochę swojska, słowiańska guślarka – też się jej udała. W książce przywraca światu sprawiedliwość i równowagę, tłumacząc przy okazji małej półsierocie Bernadetcie, że są w rzeczywistości czary, które nas omijają i że łatwo oszukiwać siebie i innych, kiedy niewielu z nas widzi, choć przecież patrzy.
O czarach już pisałam – akapity wyżej, teraz więc będzie o oszustwach. W czerwcu patrząc na różowe piwonie w starym ogrodzie mojego ojca, na piękno i ciężar ich kwiatów, a w sierpniu na dziecko jedzące tuż obok mnie zachłannie arbuza, nagle dostrzegłam, jak bardzo wypadliśmy z rytmu i z intensywnej współpracy z rzeczywistością. Powtarzając gest Brach-Czainy, która w zbliżeniu obserwowała owoc wiśni, myślę o tęsknocie za bliskością i za wspólnotą świata, której częścią jest również ludzkie życie. Nawet jeśli nic o sobie nie wiemy – my ludzcy wobec roślinnego, zwierzęcego, mineralnego (i etc.) – jesteśmy inni we właściwy sobie sposób, mamy jednocześnie w sobie jakiś wspólny element. I o tym mówią w istocie całe Szczeliny istnienia. „Wiśnia ma smak wiśni, a zarazem inny jeszcze, który dobrze znamy”.
Każda rzecz ma coś własnego, tylko swojego, a zarazem wspólnego z innymi, coś, co wszyscy „dobrze znamy”, co zdolni jesteśmy rozpoznać. To inne w innym ma nas ekscytować, pociągać ku czemuś, zachwycać albo nakazywać ostrożność. Wspólne natomiast – ma cieszyć i uspokajać. Niby to proste. Jesteśmy – wszyscy, wszystko – częścią jednego świata, jego trudnej do opisania konstelacji, a jednak dość nieoczywista to prawda, zwłaszcza w rzeczywistości mocno podlanej środkiem odkażającym. Nie czujemy się elementem tego samego świata, więc łatwo nam dewastować, wycinać, zaśmiecać, hejtować, pakować w plastikowe siatki. To, że nie potrafimy poczuć się częścią całości, skutkuje z kolei kryzysami – teraz pandemią, za rok, dwa – czym jeszcze? Zapomnieliśmy, że kręcimy się w kuli jednego świata, wydawało nam się (ale jakim cudem?), że jest on szczęśliwie pojemny. I że zawsze starczy miejsca (oceanu, lasu, ziemi, atmosfery) na moją plastikową torbę. COVID-19 tą pewnością nagle zachwiał – i zobaczyliśmy, jak blisko jest z naszych podwórek do targowiska w Wuhan.
Artyści z Bauhausu mieli rację, mówiąc, że: „cywilizowany Europejczyk stracił część dotykowej wrażliwości człowieka pierwotnego”. Zmysły, nawet jeśli miały nas setki lat temu przede wszystkim chronić przed drapieżnikami, zacieśniały również więzy ze środowiskiem, nadawały życiu właściwy tor. Wtedy jeszcze wiedzieliśmy, że jeśli wykoleimy się w kontakcie ze światem, wykoleimy wszystko: nasze związki z ludźmi i nieludźmi, ich intensywne i dobre proporcje, w końcu siebie. Dziś przed wypadnięciem z toru rzeczywistości może nas jedynie ochronić uważne zainteresowanie światem. Wysiłek, by dostrzec rzeczywistość i znaleźć z nią połączenie. Rozpoznać różne jej elementy i procesy w niej zachodzące. Zjeść jabłko tak, jak chce go jeść D. H. Lawrence w Mistyku, smakując w nim wszystko: „i lato i śniegi, i dzikie falowanie ziemi, i upór słońca” (tłum. Czesław Miłosz, Nieobjęta ziemia). Zjeść go z uwagą, na jaką zasługuje jako ważny składnik – wyjęty ze wspólnego.