Wchodzę do gabinetu i już wiem, co się wydarzy. Doktor G. znów ma podkrążone oczy. Wydają mi się smutne, ale może to kwestia opuchlizny, która pewnie jest objawem niezdrowego trybu życia.
W połączeniu z szarawą cerą i lekkim zgarbieniem od siedzenia godzinami przy biurku doktor przedstawia sobą obraz nieomal lustrzany z moim.
Jest siódma rano, oboje spaliśmy za krótko, aby o tej wczesnej porze spotkać się w placówce mającej chronić ludzkie zdrowie. A jego podstawą, jak wiadomo, jest dobry i odpowiednio długi sen. Chętnie bym z tego zażartowała, ale doktor G. nawet na mnie nie patrzy. Jest w intensywnej interakcji wzrokowej ze swoim komputerem, w którym notuje moją opowieść o dolegliwościach brzusznych. Jak bardzo skrzętnie, nie wiem. Ostatnio z pośpiechu przykleił do mojej karty opis USG jamy brzusznej innej kobiety, ale gdy na niego patrzę, nie mam najmniejszej ochoty robić mu wyrzutów. Nachodzi mnie współczucie.
W końcu sama wczoraj w biegu i przez pomyłkę zwróciłam bilet kolejowy, który musiałam potem kupić ponownie. Co się dziwić lekarzowi – klepie w klawiaturę, wypełnia tabelki i uprawia coś w rodzaju medycznego call center, świadcząc teleporady, które sprowadzają się do wydawania recept na życzenie. A pośród tych prozaicznych czynności odpowiada na pytania naprawdę ważne i naprawdę lepiej, żeby się nie pomylił. Bo jeśli w moim ciele czai się choroba, jego obowiązkiem jest ją dostrzec i zrozumieć.
Tak zwana interna, czyli specjalizacja chorób wewnętrznych, to prawdziwa królowa medycyny – najtrudniejsza z dziedzin. Pozostaje najbliżej myślenia holistycznego, ona ostatnia w leczeniu klinicznym widzi człowieka jako organizm, a nie składową podzespołów. Doktor G. ma więc obowiązek znać się na wszystkim.
Łatwo o tym zapomnieć, gdy się przychodzi do internisty po receptę jak do bankomatu po gotówkę. Wydajemy dyspozycje, sądząc, że wiemy, czego nam trzeba. A usługodawca zdrowotny, wciąż jeszcze nazywany lekarzem, spełnia oczekiwania. Ma na to średnio od 5 minut (NFZ) do 20 minut (kliniki prywatne), w czasie których musi wypełnić kilka obowiązkowych procedur i rubryk. Powodzenia – i na zdrowie!
Nie wiadomo, kto dziś bardziej deprecjonuje lekarzy – czy oni sami uprawiają tę profesję trochę jak ekspedienci, czy to my ich do takiej roli zredukowaliśmy? Im bardziej wszystko w materialistycznym świecie przypomina transakcje, tym trudniej zachowywać się po ludzku. Dotyczy to każdej ze sfer istnienia. A zdrowie jest tą, która przypomina o człowieczeństwie i jego ułomnościach. Może dlatego „załatwiamy ją” na szybko, z nadzieją, że zaklęcie „weź pigułkę” pozwoli oddalić się od biologicznej prawdy o życiu. A jednak jest coś boleśnie metafizycznego w wizytach u lekarzy. Niemal zawsze wiążą się one z nadzieją, że pan czy pani doktor nas dostrzeże – naszą kruchość i śmiertelność, łaknienie otuchy i lęk. Chcielibyśmy kogoś obchodzić. I aby świat okazywał się ludzki.
Ale lekarz patrzy w komputer. I leczy chyba nie mnie, a wyniki, które ma przed oczami.
Gdybym była doktorem G, od siódmej rano wątpiłabym w sens swej pracy i głęboko bym się smuciła. Podczas wizyty to ja mam więcej czasu, by przyglądać się jemu. To ja czekam, gdy on stuka w klawiaturę. To ja widzę jego cerę, podpuchnięte oczy, zgarbioną sylwetkę i lekkie plamki na wierzchu dłoni. Wątrobowe? Czyżby już? Myślałam, że jest lekko po czterdziestce… Ale przecież posiwiał całkiem. I ja nie młodnieję. Czas leci.
Czas wizyty także mija nieubłaganie. Doktor G. nie zdąży zapytać, czy poza bólem brzucha dolega mi coś jeszcze. Jak sypiam, czy dobrze się odżywiam, kiedy ostatnio robiłam EKG, jaką aktywność fizyczną uprawiam. Nie znamy się przecież. I choć formalnie jest moim lekarzem od lat, nie czuje się za mnie odpowiedzialny. Łączą nas, no właśnie, formalności.
Za chwilę zdejmie z drukarki kartkę z zaleceniami, zakreśli na niej długopisem dawkowanie leku. A potem nastąpi to jedno jedyne zdanie świadczące, że pamięta swoją rolę i powołanie. A przynajmniej ich odległe echa. Powie: „Dobrze by było, gdyby pani żyła trochę wolniej, mniej się stresowała. Proszę pamiętać o płynach i oddychaniu. Wszystkiego dobrego”.
Jestem już wtedy zwykle przy drzwiach, z dłonią na klamce. Mam ochotę poprzestawiać sceny w tym filmie. To powinna być scena pierwsza. I początek naszej rozmowy. Powinnam powiedzieć: „Doktorze, czuję, że w moim życiu za dużo jest stresu, a za mało oddechu. Jaką ma pan na to receptę?”.
Jednak nie zadam mu tego pytania. Wychodzę, dziękując i podtrzymując fikcję. On nie bardzo leczy, ja nie bardzo zdrowieję. Bawimy się w pozory, oboje uwięzieni w poczuciu niemocy. On ma oczy nie tylko podkrążone, ale i naprawdę smutne. Ja dostałam tabletki, nie mądrość ani naukę. Oboje chcielibyśmy się wyspać.
Tabletki na współczesność zapisać się nie da. Więc kiedy znów napada mnie fantomowy ból dawno usuniętego zęba, powracający w chwilach dużego napięcia, kładę się na podłodze. Bo jest jeszcze oddech. Czuję przyjemnie twardy parkiet pod łopatkami. Zamykam oczy. Wciągam powietrze i szukam go w sobie. Próbuję umysłem śledzić jego drogę przez tchawicę do płuc, do przepony i z powrotem – na zewnątrz mnie. Jestem spokojna, bo wiem, że to pomoże. Za chwilę ból odejdzie, głowa przestanie pulsować. Do tego lekarza nie stoję w kolejce. Do niego się kładę. Gdziekolwiek jestem. Pierwsze kilka oddechów liczę, potem już nie muszę. Sprawdzam, czy da się skierować oddech w miejsce bólu. Albo do lewej łydki. Próbuję. Na tym się skupiam. Cała reszta znika. Nie wiem, jak to u mnie działa. Ale działa – na bolesność i bezsenność wywołaną stresem.
Zeszłej wiosny poszłam na osiem spotkań nauki oddychania, uważności i medytacji. Na każdych zajęciach zasypiałam. Mogłabym przysiąc, że cały ten kurs przespałam, więc niczego mnie nie nauczył. Jednak łagodny głos trenerki chyba się przez mój sen przesączał. Bo teraz umiem oddychać.
I żyć wolniej, wszystko wokół zatrzymać. Na kwadrans, choćby na chwilę, ale zawsze, gdy tego potrzebuję.
Wstaję z podłogi, idę się napić wody. Mam nadzieję, że doktor G. też zamyka na chwilę gabinet między pacjentami. Zdejmuje kitel, kładzie się na leżance i bierze oddech.