Czy wy też cierpicie na „nerwicą ekologiczną”? Ten syndrom trafnie opisał Stanisław Łubieński w swojej najnowszej Książce o śmieciach. To stan permanentnego niepokoju o losy planety i coraz bardziej desperackie próby ograniczenia własnego destrukcyjnego wpływu na klimat i środowisko. Ciągła walka, by nie używać wszechobecnego plastiku, nerwowe sprawdzanie składu kolejnych produktów spożywczych, rezygnacja z lotów samolotem, coraz krótsze prysznice… I to wszystko naraz. Wierzgamy, wijemy się, a świat i tak idzie do przodu i czasem tylko zdajemy sobie sprawę z tego, jak beznadziejne są nasze wysiłki.
Na co dzień jeszcze jakoś da się to wytrzymać, ale co zrobić, gdy przychodzą wyczekiwane wakacje? Albo chociaż weekend z piękną, letnią pogodą? Już sama podróż generuje dylematy: wybrać samochód i skazać świat na smog i emisje CO2, czy może pociąg i skazać siebie samego na doświadczenie wykluczenia transportowego? Tymczasem rozwiązanie tych wszystkich dylematów leży u naszych stóp – jest nim chodzenie pieszo. Nie ma lepszego sposobu na niski ślad węglowy niż odcisnąć ślady swoich butów lub stóp na ziemi – tej Ziemi.
Niby to oczywiste, ale jakoś tak się składa, że za mało z tego korzystamy. Jeśli już jedziemy gdzieś pochodzić, to zapewne po górach. A właściwie dlaczego wykluczać z tej formy przemieszczania się całą resztę naszego pięknego, ale jednak dość nizinnego kraju? Tym bardziej że na nizinach mamy całą masę szlaków turystycznych, często nieco zapomnianych. Wytyczali je weterani krajoznawstwa w czasach, gdy ludzie nie produkowali jeszcze tylu sprzętów mogących umilać nam wakacje i chodzenie było jednym z najlepszych sposobów na aktywne wczasy. Ot, taki choćby Lechosław Herz pokrył szlakami pieszymi większość Mazowsza. Dzięki niemu i jemu podobnym miłośnikom pieszych wędrówek możemy dzisiaj przejść fragmentem Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej, która łącznie liczy sobie 236 kilometrów. Czy to nie brzmi jak świetny plan na kilka weekendów?
Turystyka piesza ma w naszej kulturze swoich ambasadorów, wielkich włóczykijów, którzy z chodzenia zrobili sposób na życie. Mimo upływu lat nadal żyje legenda Edwarda Stachury, poety-włóczęgi, ikony późnopeerelowskiej popkultury. Gdyby nie on, nie byłoby kanonu polskiej piosenki turystycznej. Ten nurt polskiej poezji śpiewanej to tak naprawdę jedna wielka pochwała chodzenia i efektów, jakie ta czynność ma dla naszego organizmu i psychiki. Oddajmy głos Stachurze, który w Piosence dla zapowietrzonego tak opisał uczucie zachwytu całodzienną wędrówką wśród przyrody: „Cudownie jest! / Powietrze jest! / Dwie ręce mam, / Dwie nogi mam! / W chlebaku chleb, / Do chleba ser, / Do picia deszczˮ.
Nad tytułowym uczuciem „zapowietrzeniaˮ warto się na chwilę pochylić. Otóż chodzenie ma zbawienne właściwości dla naszego zdrowia – zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Zwłaszcza gdy robimy to regularnie. Wzmacnia mięśnie, stawy i kości, poprawia metabolizm i krążenie krwi, pomaga schudnąć, poprawia funkcjonowanie układu sercowo-naczyniowego, wpływa na lepszą koncentrację i wyzwala w nas pokłady energii… Mam wymieniać dalej, czy już was przekonałem? To dziwne, że w czasach ciągłej presji na bycie „fitˮ zwykłe chodzenie traktujemy jakoś tak po macoszemu, by nie powiedzieć: z buta. Co ważne, chodzenie jak na aktywność fizyczną jest bardzo egalitarne. Nie musisz mieć na nie karnetu ani pakietu, nie musisz kupować nic oprócz butów. Wystarczy, że jesteś w miarę sprawny fizycznie, a chodzić możesz zacząć od zaraz i nie będziesz musiał, nomen omen, „wychodzić ze swojej strefy komfortuˮ. Prawdopodobnie na tym chodzenie przegrywa z fitnessami i innymi takimi – jest mało marketingowe. Trudno je obudować produktami i ofertą, którą można komuś wcisnąć.
A co z wpływem chodzenia na ludzką psychikę? Zacznijmy z wysokiego „Cˮ: tę czynność ukochali sobie niektórzy wielcy filozofowie. Immanuel Kant podobno widywany był codziennie na tej samej długiej trasie spaceru po Królewcu. „Jak najmniej siedzieć; nie wierzyć żadnej myśli, która urodziła się nie na wolnem powietrzu i przy swobodnym ruchu – jeśli i mięśnie przy tem święcie nie uczestnicząˮ – pisał z kolei Fryderyk Nietzche. Chodzenie było podstawową metodą Arystotelesa, który stworzył szkołę perypatetyków i nauczał, idąc. Do listy „chodziarzyˮ dodajmy jeszcze Kierkegaarda czy Jana Jakuba Rousseau. Możemy postawić tezę, że zachodnia myśl filozoficzna narodziła się w marszu.
Ktoś powie, że wielcy filozofowie nie byli wcale okazami zdrowia psychicznego i nie są dobrym wzorem do naśladowania dla człowieka bez ambicji wymyślania świata od nowa. Ale i współczesna psychologia przekonuje, że chodzenie to czynność, która sprzyja odzyskiwaniu psychicznej równowagi, redukuje stres i lęki. Rebecca Solnit w książce Zew włóczęgi pisała: „Rytm chodzenia wywołuje pewien rytm myślenia, a mijanie krajobrazu pobudza i odtwarza wędrówkę wśród myśliˮ. To bardzo cenne w dzisiejszym świecie ciągłego strumienia informacji, scrollowania i międzyludzkiego ping-ponga. Chodzenie okazuje się na niego doskonałą odrutką i pozwala wrócić do stanu, który pamiętamy z dzieciństwa, zachwycić się tym, co widzimy, słyszymy i czujemy tu i teraz. Paradoksalnie, to właśnie w marszu wreszcie możemy się na dłużej zatrzymać.
Muszę was jednak ostrzec: to uzależnia. Jeśli zrobicie sobie takie wędrowne wakacje, nie zdziwcie się, gdy po powrocie z urlopu zaczniecie kombinować, jak tu trochę „rozchodzićˮ swój codzienny tryb życia. Wtedy warto pamiętać, że nic nie stoi na przeszkodzie, by potraktować sformułowanie „chodzę do pracyˮ bardziej dosłownie.