Po mistrzostwach Po mistrzostwach
Pogoda ducha

Po mistrzostwach

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

„Chcieliśmy jak nigdy, wyszło jak zawsze”. „Wyszło jak wyszło, czyli wyszła porażka”. Internet zaludnił się (znowu!) rozgoryczeniem po katastrofalnym występie Polaków na mundialu w Rosji. Żal miesza się z pytaniami, pytania toną w zawodzie. Co na to powiedzą stoicy?

Jedną z bardziej uporczywych łatek, która przylgnęła do stoicyzmu, jest ta, że przydaje się on głównie w kryzysie i nieszczęściu. Że jego działanie sprowadza się do tego, że pociesza i pozwala stawić czoła. W tym stereotypie – jak w każdym – jest trochę prawdy. Nie jest bowiem prawdą, że stoicyzm ogranicza się do obrony przed klęską, ale jak najbardziej jest prawdą, że może nam w tym wydatnie pomóc.

Stoicy przypominają bowiem, że wynik rozgrywki to rzecz od nas niezależna: możemy mieć przecież pecha (Cionek!) albo rywale mogą być od nas lepsi (Senegal! Kolumbia! Japonia?). Niczego nie należy jednak oceniać po wyniku, ale po włożonym wysiłku. Przegrać po walce to nic strasznego – tak w piłce, jak i wszędzie. Ba, to jest często w ogóle maksimum tego, co uda nam się w życiu osiągnąć. Człowiek nie może zrobić więcej, niż leży w jego możliwościach…, ale może postarać się zrobić to, co w jego możliwościach. I jeśli się postara, ma moralne prawo patrzeć w lustro.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oczywiście nie dotyczy to orłów Nawałki. Napastnicy, którzy nie oddają strzału, gol samobójczy, niemoc ogólna… trudno to uznać za występ spod znaku „staraliśmy się, ale się nie udało”. W sukurs przychodzą (jak zawsze) stoicy z następującym rozumowaniem: życie jest projektem długofalowym (i kariera piłkarska, a kariera kibica na pewno) i jego wyniku nie wypaczą jeden popsuty mecz czy nawet jedne nieudane mistrzostwa. Po tym poznasz dobrego piłkarza – powiedziałby Seneka – że umie zapomnieć o porażce już następnego dnia. I faktycznie: wyniki poszczególnych meczów nie wpływają na siebie wzajemnie. Każdy mecz zaczyna się od 0:0 i każdy dzień naszego życia zaczynamy z czystą kartą. I tylko od nas zależy, czy zaczniemy je z czystą głową.

Wszystko to oczywiście mało pocieszające dla kibica… on bowiem, ze swej natury, chce dobrze dla swojej drużyny. Ale czy to znaczy, że kibicowanie jest niestoickie jako takie? Nie. Jest to pewna konwencja, w którą wchodzimy. Kibicując (zwłaszcza Polakom), godzę się z góry z tym, że moja drużyna może przegrać. Nie jest to jednak ryzyko egzystencjalne ani nawet moralne, ale pewna gra, w którą gra dobrowolnie (nikt przecież nie zmusza nikogo do oglądania meczów – byłaby to niezła tortura). A ponieważ robię to dobrowolnie, zawsze mogę wstać i wyjść. Wyłączyć telewizor i wrócić do swoich spraw.

To jednak, że to zrobić mogę, oznacza zarazem, że nie muszę. Niech mi Thiago Cionek wybaczy to porównanie, ale oglądanie meczów polskiej drużyny jest trochę jak samobójstwo: sama świadomość, że mogę dobrowolnie uwolnić się od cierpień sprawia, że łatwiej jest mi je znosić. Wiem bowiem, że tak kibicowanie, jak i samo życie są pewną konwencją. W którą gram, o ile chcę. W każdej chwili mogę jednak powiedzieć „nie gram więcej” – i cóż, chyba już powiedziałem, bo oglądaniem meczu z Japonią już dręczył się nie będę.

Czytaj również:

Królestwo za orzechy Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej