Jak nie zdziadzieć? Nie stać się boomerem, rozgoryczonym zgredem, który narzeka, że ta dzisiejsza młodzież jest niewdzięczna, roszczeniowa i ogólnie nie taka?
Ze stoickiego punktu widzenia należy przyjąć zasadę, że zawsze jest dziś. Co to znaczy? Nie spodziewajcie się repety z klasycznych rozważań o tym, że trwający właśnie dzień jest jedynym dniem, na który mamy wpływ i że na nim trzeba się skupić. To wszystko prawda, ale można tę ideę stosować jeszcze inaczej, subtelniej.
Punkt wyjścia jest taki: człowieka postarza przede wszystkim rozbieżność perspektyw, mianowicie próba narzucania własnego podejścia ludziom młodszym od siebie. Wyjaśnijmy dokładnie, o co chodzi, zaczynając od przykładów lekkich, bo językowych.
W tym roku skończyłem 40 lat, więc trochę już mówię po polsku i pamiętam czasy, kiedy niektóre słowa znaczyły coś innego. Około 20 lat temu użycie słowa „sezon” w znaczeniu „sezon serialu” nie było wcale oczywiste. Do dzisiaj chyba nie powiemy „sezon Czterdziestolatka”, prawda? Jakoś to nie brzmi. Przypominam sobie też czasy, w których „mem” oznaczał „wirus umysłu”, tj. koncept z książki Richarda Dawkinsa, i nie miał nic wspólnego z obrazkiem w Internecie, bo tego jeszcze nie było. I mój ulubiony przykład: przed atakami na WTC „islamista” oznaczał tylko „znawcę islamu” (analogicznie do „arabisty” czy „amerykanisty”), a nie „islamskiego terrorystę”.
Rzecz jasna, rozumiem nowe znaczenia tych słów i płynnie ich używam. Nie są to jednak dla mnie znaczenia natywne, ale wyuczone. Za każdym razem czuję ten cień, powidok, bagaż pamięci, że „kiedyś znaczyło to coś innego”. Jeżeli przyjmiemy roboczo, że dla dzisiejszych dwudziestolatków te „nowe” znaczenia są podstawowe, przyszpilimy problem różnicy perspektyw. Dla „starszych” przeszłość jest punktem odniesienia, nawet jeśli świadomie starają się ją pomijać, a dla „młodych” ta przeszłość nie istnieje w ogóle. W pewnym sensie nigdy tej przeszłości nie było. Zwróćcie uwagę, że nawet po moich słowach widać, o co chodzi – bo w tym właśnie rzecz, że dla młodych ludzi te znaczenia wcale nie będą „nowe”! Będą normalne, staną się po prostu znaczeniami.
W przypadku języka prowadzi to najwyżej do drobnych nieporozumień. Poważniej się robi wtedy, gdy przejdziemy do polityki ‒ nawet nie konkretnych poglądów, ale do postrzegania przestrzeni politycznej jako takiej. Dla pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków i wszystkich wcześniejszych punktem odniesienia jest ciągle rok 1989. Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o Polsce w kategoriach zmiany ustroju i kraju, który „obalił komunizm”. Trudno nam przyjąć do wiadomości, że Polska, owszem, była postkomunistyczna, ale ćwierć stulecia temu, że mur berliński już nie istnieje, a w tegorocznych wyborach głosować będą ludzie, którzy mogą nawet nie pamiętać, że Kaczyński miał kiedyś brata.
Stąd też biorą się różnice w oczekiwaniach, wszystkie memy (nomen omen) i pasty o tym, że „kiedyś mieszkaliśmy w jeziorze”, jedliśmy mirabelki, przegryzając je wiatrem, i nikt nie narzekał. Starsi często nie mogą zrozumieć, dlaczego młodzi nie chcą pracować za „miskę ryżu”, ale to przecież tylko ci pierwsi pamiętają dwucyfrowe bezrobocie sprzed dwóch dekad. I to się oczywiście powtarza. Anegdota mówi, że Gomułka nie mógł pojąć, czemu młodzi robotnicy narzekają, chociaż mają po dwie koszule. Nie mógł tego zrozumieć, bo jego doświadczeniem formacyjnym była przedwojenna bieda, której nie znały pokolenia urodzone już po wojnie.
Schemat się powtarza: starsze pokolenie ma za złe młodszemu, że ono nie podziela jego punktu widzenia. A młodsze nigdy tym oczekiwaniom nie sprosta, bo sprostać nie może. I nie chodzi tutaj o żadną złą wolę czy niewdzięczność – taki jest cykl życia i naturalnej wymiany pokoleń.
W jaki sposób się do tego dostosować? Zróbmy eksperyment myślowy: powiedzmy sobie, że świata przedcyfrowego nigdy nie było, że nie mieliśmy też komunizmu w Polsce i nie istniała żelazna kurtyna. Wdróżmy na chwilę taki denializm z wyboru. Innymi słowy: Internet był zawsze. Polska nieprzerwanie była krajem demokratycznym i stanowiła część Unii Europejskiej. Jakkolwiek absurdalnie i ahistorycznie to brzmiało, jest w tym głęboki sens. Taki właśnie, że zawsze jest dziś. I to dziś powinno być oczywistym i jedynym punktem odniesienia. Nie żadną nakładką, żadnym kolejnym i nieco irytującym osadem na naturalnym stanie rzeczy (to jest dokładnie ta logika myślenia „starych”). Przeciwnie: trzeba nauczyć się myśleć o trwającym dniu jako nie tylko o jedynym, który istnieje, ale także jedynym, który kiedykolwiek istniał.
Zamiast postrzegać dziś jako kolejną odsłonę czasu linearnego, jako następstwo tego, co było wczoraj i przedwczoraj, trzeba wyrzucić tę przeszłość z myślenia, nie postrzegać jej jako trajektorii, kolejności zdarzeń prowadzących do obecnego dnia. Trzeba ją widzieć po prostu jako sumę doświadczeń, z którymi się w tym dniu zjawiliśmy. I to byłby ten punkt docelowy. Nie wymądrzać się, że młodzi ludzie są „nie tacy jak trzeba”, a my jesteśmy „mądrzejsi”, bo „swoje przeszliśmy”. Raczej: samych siebie i wszystkich dookoła traktować tak, jakbyśmy się nagle dziś objawili, tyle że z różnymi bagażami. I zastanowić się, do czego ten nasz bagaż może się właśnie teraz przydać.
Tylko w ten sposób będziemy mogli optymistycznie patrzeć w przyszłość, a nasze doświadczenia wykorzystać konstruktywnie, zamiast w trybie narzekania.