Nie wszystko doping, co się świeci
Gdy kilka miesięcy temu Holendrzy przyłapali na stosowaniu dopingu Maartena Stuivenberga, wydawało się, że przypadek biegacza niczym nie różni się od innych.
22-letni sprinter przeżywał właśnie najlepszy sezon w karierze, pobił rekord życiowy na 400 m, był w składzie sztafety 4 x 400 m, która ustanowiła rekord Holandii, i oczywiście zarzekał się, że nigdy nie przyjmował niedozwolonych środków. Kontrola wykazała jednak u niego podwyższony poziom hormonu hCG, dzięki któremu organizm produkuje więcej naturalnego testosteronu. Stuivenbergowi groziła kilkuletnia dyskwalifikacja, może nawet zakończenie kariery. Nie szukał wymówek („przypadkowo zjadłem karmę mojego kota, w której przypadkowo znalazły się leki mojej cioci, przypadkowo zawierające hCG” itd., itp.), upierał się, że żadnego świństwa sobie nie wstrzykiwał. Poszedł na badania. W grudniu lekarze orzekli, że podwyższony poziom hormonu hCG to nie efekt dopingu, tylko raka jądra. Dziś Stuivenberg jest już po chemioterapii, lekarze twierdzą, że wkrótce będzie zdrowy i wróci na bieżnię.
Nadzieję na to, że historia skończy się happy endem, daje przypadek Thomasa van der Plaetsena. Belgijski dziesięcioboista w 2014 r. przeszedł dokładnie tę samą drogę: oskarżenie o doping, diagnozę, chemioterapię. „Nie mówiłem mu tego, ale kiedy leżał w szpitalu łysy i osłabiony, uważałem, że ma minimalne szanse, by jeszcze uprawiać sport” – wspominał brat dziesięcioboisty. Van der Plaetsen wrócił jednak do sportu. W 2016r. został mistrzem Europy, na igrzyskach olimpijskich zajął ósme miejsce i pobił rekord życiowy.
Futbol znów legalny
Sytuacja w kraju się poprawiła, więc w 2018 r. reprezentacja wróci do domu – ogłosił szef somalijskiej federacji piłkarskiej Abdqiani Said Arab. Kibice czekali na tę wiadomość 30 lat.
Ostatni raz tamtejsza drużyna narodowa zagrała mecz u siebie w 1988 r. Potem państwo z Rogu Afryki zaczęło się rozpadać. Kraj raniły wojny domowe, w rejonach kontrolowanych przez powiązanych z Al-Kaidą terrorystów z Asz-Szabab pod karą śmierci zabroniono nie tylko oglądania, ale także kopania piłki. W 2012 r. zamachowiec samobójca zabił szefów somalijskiego komitetu olimpijskiego i federacji piłkarskiej. Somalia stała się państwem upadłym. W przygotowywanym od 2006 r. rankingu kruchości państw think tanku „Fund for Peace” i magazynu „Foreign Policy” nigdy nie zajęła miejsca niższego niż szóste, a przez siedem lat była na pierwszym (im wyższa pozycja, tym większe prawdopodobieństwo rozpadu państwa). Somalijscy piłkarze, owszem, startowali w eliminacjach mistrzostw świata, ale zawsze grali na wyjeździe. Mecze, w których byli gospodarzem, rozgrywali w sąsiednich Dżibuti, Etiopii, Kenii. I zawsze przegrywali. W rankingu FIFA Somalia zajmuje dziś ostatnie, 206. miejsce (ex aequo z pięcioma innymi zespołami).
Kilka lat temu sportowe władze zaczęły jednak odbudowywać futbol. Za pieniądze FIFA zainstalowały sztuczną murawę na 70-tysięcznym stadionie narodowym w Mogadiszu, niegdyś służącym za bazę wojskową. W 2015 r. przeprowadziły pierwszą w historii kraju transmisję meczu, jesienią zorganizowały pierwsze od lat 80. ligowe spotkanie przy sztucznym oświetleniu. Sytuacja w kraju wciąż daleka jest jednak od normalności – w dwóch październikowych zamachach bombowych w Mogadiszu, do których przyznała się Asz-Szabab, zginęło 358 osób.
Z iloma wygra Lindsey Vonn?
„Zanim skończę karierę, chciałabym pokonać kilku chłopaków” – powtarza Lindsey Vonn. 34-letnia Amerykanka stara się o pozwolenie na start w zjeździe mężczyzn w Lake Louis w 2018 r.
Vonn jest dziś największą gwiazdą narciarstwa alpejskiego, już wiadomo, że zejdzie ze stoku jako jedna z alpejek wszech czasów. Wliczając mężczyzn, częściej w zawodach Pucharu Świata triumfował tylko legendarny Ingemar Stenmark. Vonn klasyfikację generalną wygrywała cztery razy. Wśród kobiet osiągnęła wszystko.
Wybrała zjazd w kanadyjskim Lake Louis, bo to jedyne zawody, w których mężczyźni i kobiety rywalizują na tej samej trasie, a poza tym to jej ulubiony stok – wygrywała na nim 18 razy.
Narciarskie władze pięć lat temu odrzuciły prośbę narciarki, uznając pomysł za bezsensowny happening. Powoływały się na regulaminy, według których kobiety mają rywalizować z kobietami, a mężczyźni – z mężczyznami. „Nie widzę tego. Jeśli zgodzimy się na pomysł Vonn, powinniśmy też pozwolić facetom rywalizować z dziewczynami. A nie chcemy iść w tym kierunku. To bardzo trudny temat” – mówił szef światowej federacji narciarskiej Atle Skaardal. Wówczas Vonn starała się jednak o zgodę samodzielnie, teraz wsparli ją amerykańscy działacze. I wymusili, by władze w końcu poważnie potraktowały prośbę narciarki. „Nie odpuszczę, bo to dla mnie wyzwanie. Chcę zobaczyć, na co mnie stać” – mówi Vonn. Federacja podejmie decyzję w maju.
Czy Fidżi gra w piłkę ręczną?
74-letni Hassan Moustafa rządzi Międzynarodową Federacją Piłki Ręcznej (IHF) od 18 lat i będzie rządził, dopóki będzie chciał. Kiedy w 2000 r. pierwszy raz wygrywał wybory, do IHF należały 144 kraje. Dziś – 207 (ONZ skupia tylko 193), w listopadzie, tuż przed ostatnimi wyborami, dołączyli Jamajka, Fidżi i Timor Wschodni.
Normalnie wszystko powinno zacząć się od tego, że w kraju wzrasta zainteresowanie piłką ręczną, później powstaje związek, którego szefowie starają się o przyjęcie do IHF. Dzięki śledztwom skandynawskich gazet wiemy, że w piłce ręcznej wygląda to inaczej. To Moustafa namawia maleńkie wysepki do założenia związków, gwarantując im pomoc finansową. Popularyzacja piłki ręcznej go nie interesuje. Większość nowych członków nie organizuje żadnych rozgrywek, 120 związków nie powołuje reprezentacji, 113 nie ma strony internetowej albo podane adresy wysyłają użytkownika donikąd (a w jednym przypadku – na stronę porno), 76 nie ma nawet adresu pocztowego. „IHF nam pomogła, dostarczyła kilka piłek. Ale nie możemy wystartować, dopóki nie znajdziemy trenera. To dla nas nowy sport, więc szukamy kogoś, kto się na nim zna, żeby wszystko nam pokazał” – mówił Villiamu Sekifu, szef związku z Tuvalu.
Innymi słowy, przed przyjęciem do IHF w Guamie, Sierra Leone, Wyspach Marshalla oraz innych piłka ręczna nie istniała, a i po przyjęciu nic się nie zmieniło. Poza tym, że pojawili się działacze, którzy pomogą Moustafie utrzymać się przy władzy. W wyborach każdy związek – i potężna w piłce ręcznej Dania, i wysepka na Pacyfiku – ma przecież jeden głos.
Chińczycy zrobią to jeszcze raz?
W lutym skończyły się zimowe igrzyska w Pjongczangu, a w Chinach trwają już przygotowania do kolejnej zimowej olimpiady. Za cztery lata zawody zorganizuje Pekin.
Zostanie w ten sposób pierwszym miastem, które gościło zarówno letnie (w 2008 r.), jak i zimowe igrzyska. Będzie wymagało to pewnej gimnastyki organizacyjnej. Zawody narciarskie odbędą się w oddalonym o 220 km od Pekinu Zhangjiakou, z kolei bobsleiści i saneczkarze będą rywalizowali w położonym 90 km od stolicy Yanqing. Ale to nie kłopot, gospodarze bowiem planują połączyć miasta autostradą oraz szybką koleją. Problem leży gdzie indziej: Chińczycy zaliczają się do czołówki wyłącznie w short-tracku, w większości dyscyplin w ogóle się nie liczą. Dlatego kilka miesięcy temu władze Chin przygotowały program rozwoju sportów zimowych. Zakłada on wybudowanie 500 lodowisk, 240 stoków i 3,5 tys. kilometrów tras biegowych. Dzięki temu za cztery lata zimowe dyscypliny ma uprawiać w Chinach 300 mln ludzi. Wszyscy studenci pierwszego roku Uniwersytetu w Zhangjiakou będą mieli obowiązkowe zajęcia narciarskie, zostaną na nie wysłani także uczniowie z Pekinu. Brakuje co prawda instruktorów, ale władze szukają ich za granicą.
Chodzi nie tylko o to, by wychować mistrzów. Władze w Pekinie chcą, aby tubylcy zainteresowali się wyczynami narciarzy, łyżwiarzy oraz hokeistów i w 2022 r. wypełnili trybuny. Chińczycy stoją przed wielkim wyzwaniem, ale trzeba pamiętać, co się działo, kiedy w 2001r. Pekin został gospodarzem letnich igrzysk. Rok wcześniej Chiny zajęły trzecie miejsce w klasyfikacji medalowej na igrzyskach w Sydney, a tamtejsi sportowcy docierali do podium 58 razy. W 2008 r. zdobyli 100 medali i wygrali prestiżową klasyfikację.
Igrzyska imperium, którego nie ma
To jedna z wielu pozostałości po imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce. W kwietniu w Gold Coast w Australii odbędą się XXI Igrzyska Wspólnoty Narodów, czyli krajów (nieco upraszczając, o tym za chwilę) byłego imperium brytyjskiego. Na pierwszy rzut oka te zawody niewiele się różnią od letnich igrzysk olimpijskich. Odbywają się co cztery lata, uczestniczą w nich wielkie gwiazdy – cztery lata temu w Glasgow wystartowali m.in. sprinter wszech czasów Usain Bolt i rekordzista świata na 400 m Wayde van Niekerk. Ale to tylko złudzenie, po dokładniejszym sprawdzeniu okazuje się, że różnic jest mnóstwo. W igrzyskach olimpijskich sportowcy ze Zjednoczonego Królestwa startują pod flagą Wielkiej Brytanii, na igrzyskach Wspólnoty – Walijczycy, Anglicy, Szkoci i Irlandczycy z północy występują oddzielnie. Swoich sportowców wysyłają też położone na kanale La Manche Guernsey i Jersey. Nawiasem mówiąc, mimo dużej konkurencji reprezentanci pierwszej wyspy zdobyli w historii sześć medali igrzysk, a drugiej – cztery medale. W zawodach nie uczestniczą już z kolei Zimbabwe i Malediwy, które Wspólnotę opuściły. Biorą w nich natomiast udział zawodnicy z Rwandy i Mozambiku, choć kraje te nigdy nie były częścią imperium brytyjskiego. Program igrzysk jest płynny, każdy organizator wybiera maksymalnie 17 z 26 dyscyplin zatwierdzonych przez Wspólnotę. Dziesięć miejsc jest zajętych przez obowiązkowe lekkoatletykę, badminton, boks, hokej na trawie, bowls, netball, rugby, squash, pływanie, podnoszenie ciężarów oraz siatkówkę i piłkę ręczną, ale tych dwóch ostatnich dyscyplin żaden gospodarz nie włączył jeszcze do programu.
Diabeł w kajaku
„W historii naszego sportu coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Więcej: pierwszy raz słyszę o takiej podłości” – mówił Daichi Suzuki z japońskiego odpowiednika Ministerstwa Sportu.
Choć do igrzysk w Tokio zostały dwa lata, rywalizacja o miejsce w reprezentacji gospodarzy trwa w najlepsze. W kajakarskich jedynkach za faworytów uchodzili 32-letni Yasuhiro Suzuki i siedem lat młodszy Seiji Komatsu. Na ostatnich mistrzostwach kraju ten drugi został jednak przyłapany na dopingu i zdyskwalifikowany na osiem lat. To była jego pierwsza wpadka, przełożonym przysięgał, że nigdy nie przyjmował niedozwolonych środków. Gdy wyprosił w agencji antydopingowej śledztwo, okazało się jednak, że wszystko się zgadza – w jego organizmie znajdował się zabroniony steryd Metandienon. Pozytywny wynik badania wywołał panikę wśród sportowych władz, bo skandal dopingowy to nie jest coś, o czym marzą organizatorzy igrzysk. Liczący na miejsce w reprezentacji sportowcy zostali zatem wysłani na pogadanki dotyczące szkodliwości dopingu. Wtedy Suzuki nie wytrzymał. Publicznie przyznał, że to on wrzucił steryd do bidonu Komatsu. Chciał w ten sposób wyeliminować go z rywalizacji. Nie wiadomo, dlaczego ruszyło go sumienie, ale władze krajowego komitetu olimpijskiego były bezwzględne. Czyn Suzukiego nazwały „diabelskim” i zdyskwalifikowały go na osiem lat, tak naprawdę kończąc jego karierę. Jednocześnie cofnęły karę Komatsu. Później okazało się jeszcze, że Suzuki był w reprezentacji bardzo nielubiany, kradł kolegom sprzęt i pieniądze, a samemu Komatsu podprowadził kiedyś paszport.
Sumita pić też musi umieć
„Przez ten incydent moje życie będzie wyglądało zupełnie inaczej, niż myślałem” – tak 33-letni zawodnik sumo Harumafuji podsumował skandal, którym miesiącami żyła cała Japonia.
Harumafuji urodził się w Ułan Bator, ale uprawiał sumo, japoński sport narodowy. Był świetny i w 2012 r. został awansowany na yokozunę, czyli wielkiego mistrza. To najwyższa ranga w tej dyscyplinie, przez kilkaset lat tylko 72 sumitów wspięło się tak wysoko. Harumafuji był dopiero piątym yokozuną spoza Japonii. Ten tytuł wiąże się nie tylko z klasą sportową – yokozuna ma być przykładem na polu walki i poza nim.
Harumafuji zniszczył sobie karierę na popijawie. W czasie imprezy z kolegami po fachu zwracał uwagę młodszemu i nie tak cenionemu Takanoiwie, by ten przestał gapić się w telefon. W końcu nie wytrzymał, uderzył go pięściami – w zależności od wersji – 20 lub 30 razy oraz – w zależności od wersji – butelką po piwie bądź pilotem od karaoke. Po przewiezieniu Takanoiwy do szpitala okazało się, że ma rozbitą czaszkę, lekarze wypuścili go dopiero po pięciu dniach. Gdy o pijatyce poinformowały media, sprawą zajęły się policja i władze sumo. Po kilku dniach Harumafuji ze łzami w oczach ogłosił, że kończy karierę, a sąd ukarał go 4,4 tys. dolarów grzywny. Rykoszetem oberwał też obóz Takanoiwy. Mistrz pobitego sumity, Takanohana, nie poinformował bowiem japońskiego związku sumo o incydencie, a gdy sprawa wyszła na jaw, wolał współpracować z policją niż z komisją dyscyplinarną związku. Został zdegradowany o dwa stopnie w związkowej hierarchii oraz pozbawiony funkcji dyrektora, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło.
Sebastián wędrowniczek
Grał na trzech mundialach, był mistrzem Ameryki Południowej, 70 razy wystąpił w reprezentacji, w sumie strzelił ponad 400 goli w karierze. Ale do historii Sebastián Abreu przejdzie, bo bez przerwy się wiercił.
W grudniu podpisał umowę z chilijskim Audax Italiano – to jego 26. klub w karierze i rekord, który zostanie zapisany w Księdze rekordów Guinnessa. 41-letni napastnik grał w 11 krajach na trzech kontynentach. Tylko w jednym klubie wytrwał więcej niż dwa sezony; w 2017 r. strzelał gole dla trzech zespołów. Twierdzi, że na rekordzie nigdy mu nie zależało i to przypadek, że bez przerwy się przeprowadzał. Grał zresztą zawsze na wysokim poziomie, do 2012 r. występował w reprezentacji Urugwaju, był ulubieńcem kolegów i kibiców. Gwiazdor Barcelony Luis Suárez widział w nim „drugiego ojca”, fani nazwali go El Loco (Szalony), bo był ryzykantem i wywoływał olbrzymie emocje – jak podczas konkursu rzutów karnych w ćwierćfinale mundialu w RPA z Ghaną. Wziął wówczas długi rozbieg, jakby chciał rozerwać piłką siatkę, poczekał, by bramkarz rzucił się w lewą stronę, i leciutkim kopnięciem wbił piłkę do bramki.
Urugwajczyk nie chce powiedzieć, czy Audax Italiano będzie jego ostatnim klubem, ale wie, że po zejściu z boiska chce zająć się kręceniem filmów dokumentalnych. Wcześniej jednak zostanie bohaterem obrazu o sobie. Producent Javier Serradilla od kilku lat przepytuje byłych kolegów i trenerów Abreu. Film ma trafić na ekrany w momencie, gdy Urugwajczyk przestanie grać w piłkę. Tematem A Lo Loco (Jak Szalony) będzie nie tylko kariera obieżyświata, ale też jego przygotowania do życia bez futbolu.
Kiedy jedyna kandydatka przegrywa
Stalin mawiał, że „nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy”. Rwemarika Felicite mogłaby powiedzieć, że nieważne, ilu kandydatów startuje, bo każde wybory można przegrać.
A było tak: o posadę prezesa rwandyjskiej federacji piłkarskiej starali się urzędujący szef Vincent Nzamwita, nazywany de Gaulle’em, oraz Felicite. Dla niego byłaby to czwarta kadencja, miał za sobą sukcesy: w 2004 r. męska reprezentacja zadebiutowała w mistrzostwach Afryki, w 2011 r. drużyna do lat 17 pierwszy raz w dziejach awansowała na juniorskie mistrzostwa świata. Ona z kolei wyrobiła sobie markę za granicą – działa w Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej (FIFA) i Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim (MKOl), od dekady zarządza kobiecym futbolem w Rwandzie, twierdzi, że inspiracją jest dla niej szef FIFA Gianni Infantino. Walka o głosy miała być wyrównana, ale tuż przed wyborami Nzamwita wycofał się z powodów rodzinnych. Felicite została jedyną kandydatką. Wydawało się, że nic nie przeszkodzi jej w zwycięstwie, ale w głosowaniu poparło ją tylko 13 z 52 działaczy klubów pierwszo- i drugoligowych. Pozostałe głosy były nieważne. Powstał problem, statut federacji wymagał bowiem, by kandydata na prezesa poparła większość bezwzględna, czyli 26 + 1 głos. Komisja wyborcza po długich obradach za zamkniętymi drzwiami uznała, że jedyna kandydatka wybory przegrała. Prezesem pozostał zatem Nzamwita. Daty kolejnych wyborów nie ustalono.