Nie wszystko doping, co się świeci
Gdy kilka miesięcy temu Holendrzy przyłapali na stosowaniu dopingu Maartena Stuivenberga, wydawało się, że przypadek biegacza niczym nie różni się od innych.
22-letni sprinter przeżywał właśnie najlepszy sezon w karierze, pobił rekord życiowy na 400 m, był w składzie sztafety 4 x 400 m, która ustanowiła rekord Holandii, i oczywiście zarzekał się, że nigdy nie przyjmował niedozwolonych środków. Kontrola wykazała jednak u niego podwyższony poziom hormonu hCG, dzięki któremu organizm produkuje więcej naturalnego testosteronu. Stuivenbergowi groziła kilkuletnia dyskwalifikacja, może nawet zakończenie kariery. Nie szukał wymówek („przypadkowo zjadłem karmę mojego kota, w której przypadkowo znalazły się leki mojej cioci, przypadkowo zawierające hCG” itd., itp.), upierał się, że żadnego świństwa sobie nie wstrzykiwał. Poszedł na badania. W grudniu lekarze orzekli, że podwyższony poziom hormonu hCG to nie efekt dopingu, tylko raka jądra. Dziś Stuivenberg jest już po chemioterapii, lekarze twierdzą, że wkrótce będzie zdrowy i wróci na bieżnię.
Nadzieję na to, że historia skończy się happy endem, daje przypadek Thomasa van der Plaetsena. Belgijski dziesięcioboista w 2014 r. przeszedł dokładnie tę samą drogę: oskarżenie o doping, diagnozę, chemioterapię. „Nie mówiłem mu tego, ale kiedy leżał w szpitalu łysy i osłabiony, uważałem, że ma minimalne szanse, by jeszcze uprawiać sport” – wspominał brat dziesięcioboisty. Van der Plaetsen wrócił jednak do sportu. W 2016r. został mistrzem Europy, na igrzyskach olimpijskich zajął ósme miejsce i pobił rekord życiowy.
Futbol znów legalny