Był taki aktor Zdzisław Karczewski (1903–1970). Dziś już trochę zapomniany, ale kiedyś znany choćby z Ogniomistrza Kalenia i Johna vel Jaśka Pawlaka w Samych swoich. Ciekawa rzecz jest taka, że był on nie tylko aktorem, ale też… sportowcem. I to nie byle jakim: w latach 20. został mistrzem Polski w lekkiej atletyce, a nawet srebrnym medalistą Akademickich Mistrzostw Świata. Był też Marian Łącz (1921–1984), słynny z tego, że przez wiele lat łączył karierę aktora z karierą piłkarza, ba, reprezentanta Polski. Krążył między stadionem a teatrem i obrastał w legendy miejskie, takie jak ta, że pewnego razu wyszedł na scenę w getrach i korkach, bo zapomniał się przebrać.
Ładne te historie. Ale tak z ręką na sercu: co właściwie nam się w nich podoba? Służę odpowiedzią: pogodna harmonia, łagodna nadzieja, że da się w życiu połączyć wartości tak zupełnie różne. Sukcesy w sporcie i w aktorstwie osiągane w jednym i tym samym życiu, sukcesy, na które starcza czasu, przestrzeni i krzepy. To przecież nic innego, jak marzenie o życiu harmonijnym, w którym można łączyć pierwiastki z żywiołów tak różnych, jak to tylko możliwe. Przede wszystkim zaś to marzenie o tym, by sukcesu nie okupywać zaniedbaniem całej reszty, bolesnymi wyrzeczeniami, od których trzeszczy rodzina i leży odłogiem wszystko inne, wyrzeczeniami, które są zrzeczeniem się części samego siebie. Jest to marzenie piękne, a nierealne, i dlatego właśnie najlepiej realizuje się w ciepłym, nieziszczalnym sentymencie wobec biogramów takich, jak przypomniane powyżej.
A życie biegnie przecież inaczej. Musimy w nim podejmować decyzje, które z naszych możliwych żyć – zawodowych, prywatnych i intelektualnych – porzucamy po to, by dać rozkwitnąć innym. Nie ma się co oszukiwać, te wybory są często tragiczne, a odnoszone sukcesy są wynikiem wojen na wyniszczenie toczonych przeciwko samemu sobie. Sukces na jednym polu przychodzi na ogół kosztem kosmicznych poświęceń na innych, osiągnięcia i owoce na jednej działce musimy opłacać rabunkową gospodarką na innych. Biogramy Karczewskiego i Łącza oferują nam miłą i złudną przypowieść o tym, że tak być nie musi. Ale musi, przynajmniej w świecie dzisiejszym.
Bo oczywiście nie jest przypadkiem, że Karczewski i Łącz zmarli już kilkadziesiąt lat temu. Jest w tym trochę prawdy, że żyli oni w czasach, które były mniej wyspecjalizowane, mniej zażarte, w czasach, które pozostawiały więcej luzu, elastyczności i swobody zajmowania się tym, co sercu miłe. Ciśnienie było mniejsze, można było łączyć rzeczy dzisiaj już słabo wyobrażalne. Obecnie już o to znacznie trudniej, bo jeśli nawet coś dopuści natura człowieka, tego ekonom zabroni. Trudno sobie wyobrazić Macieja Stuhra i Roberta Lewandowskiego zlanych w jedno. Niemniej warto pamiętać, że to nie jest wina naszych czasów, neoliberałów, Sorosów czy postkomunistów. To jest uniwersalny parametr ludzkiej egzystencji, w którym poświęcenie i wyrzeczenie nie są – niestety czy stety – wyjątkiem, ale normą. Sytuacje, w których nie jesteśmy do nich zmuszani, to wyjątek czy, jak w przypadku wspomnianych biogramów, sentymentalna retrospektywa.