Czy mindfulness i medytacje mogą pomóc stoikowi? Jak to wygląda w praktyce? Zastanawia się – choć raczej zwierza – Piotr Stankiewicz
dla M.R.
Tak, uważam, że mindfulness i stoicyzm mogą iść pod rękę i świetnie sobie pomagać. Nie ma między nimi sprzeczności, istnieje za to wiele punktów wspólnych. Przede wszystkim wspólna jest idea: zapanowanie nad własnymi myślami, nad tym naszym wewnętrznym głosem, który wszystko nam opowiada w głowie. Chodzi o to, żeby nauczyć się go wyciszać albo przynajmniej nie słuchać. Mindfulness to niejako ćwiczenie mięśnia, którego używa stoik. To jest ładowanie akumulatora, z którego stoik korzysta.
A jak to wygląda u mnie? Przyznam, że od dawna tkwię w ambiwalencji. Z jednej strony wiem, że mindfulness warto uprawiać regularnie i zgodnie ze sztuką (bo: patrz wyżej). Z drugiej jednak – zupełnie nie mogę się zmusić do regularności. Czy raczej: żadna regularność mi się już nie chce zmieścić w planie. I ta druga szala ciągle przeważa, niestety.
Wydaje mi się, że jestem na tym etapie życia (czy Państwo nie?), kiedy trudno już w grafik dnia i tygodnia wcisnąć kolejny klocek. Trudno wyszarpać jeszcze jeden kawał czasu, który miałby być przeznaczony na kolejny duży projekt. Pół godziny parę razy w tygodniu to niby nie wydaje się dużo, ale pies pogrzebany jest pod słowami „kolejny projekt”. Tu kwadrans dziennie na to, tam dwie godziny na coś innego. A jeszcze trzeba spać i robić sto innych rzeczy. W pewnym momencie (jakoś po trzydziestce) pojemność naszego czasu się wyczerpuje i po prostu nie da się wepchnąć więcej. Coś już zawsze ucierpi – w moim wypadku zawsze cierpi mindfulness.
Jak bym to rozplanował, gdybym miał nieograniczony czas i wolę? Na pewno z absolutną regularnością i precyzją robiłbym wszystko, co zalecają podręczniki (zawsze jest dobrze postępować zgodnie z książką). Jeśli nakazują półgodzinną sesję pięć razy w tygodniu, to bym się ich trzymał. Wedle sztuki: skanowanie ciała, medytacja dźwięków, skierowanie się na trudności. Wszystko.
To byłaby twarda podstawa. I na niej budowałbym dalej. Starałbym się wplatać uważność w zajęcia codzienne tam, gdzie to możliwe. Z zawodu jestem pisarzem – ale nie da się pisać „na uważności”, przynajmniej nie w tym sensie, o który tu chodzi (próbowałem, pisząc ten tekst, straciłem pół godziny, musiałem przepisywać na nowo). Jednak można to robić wszędzie tam, gdzie praca nie angażuje przesadnie głowy. Sprzątanie, pranie, mycie, wszystko, co robimy „na autopilocie”, operując rękami, ale nie umysłem. Wszystko to można próbować robić, wczuwając się w „tu i teraz”, czując i od razu obserwując nasze czucie – zgodnie z zaleceniami mindfulnessu.
To podejście ma ogromną zaletę: wykorzystujemy czas podwójnie. Zarazem prałbym, sprzątał czy mył, jak i ćwiczyłbym się w uważności. Niestety, w moim przypadku wszystko to w smutnej urodzie koniunktiwu. Tryb przypuszczający, ekspresja nieudanej woli. Nie wychodzą mi ani duże, uroczyste sesje medytacyjne, siadanie na macie, w pozycji, ze słuchawkami bądź bez nich. I nie wychodzi mi też ta uważność „organiczna”, ta robiona nad pralką czy zlewem. W ogóle tak naprawdę mi to nie wychodzi.
Klęska? Niezupełnie. Bo jedno mi się udaje i tego staram się trzymać. Teoria nazywa to „minutami na oddech”, choć ja wolę słowo „minimedytacje” (choć raczej są „mikro”). Idea jest prosta: chodzi o to, żeby wykorzystywać wszystkie te głupie chwile w tramwaju czy w kolejce, w windzie lub w innym przelocie. Tu pięć minut, tam półtorej. Zamiast gapić się bezsensownie w telefon albo sufit (ostatnie mądrzejsze z tych dwóch), „wracam do oddechu” i usiłuję o niczym nie myśleć. A gdy się już nie uda, to cyk, wracam do punktu wyjścia. I tak w kółko. A to przecież rdzeń wszystkiego. Elementarz, strona pierwsza… poza którą nigdy nie wyszedłem. Nie brzmi to może imponująco, nie mówiąc już o tym, że robienie tego w tym rozpaczliwym pośpiechu, w przelocie, w zamieszaniu dnia jest trochę obrazą Buddy i wszystkich innych bogów. Ale na pewno to więcej niż nic. A może nawet wcale niemało.