Przyznam, że kiedyś miałem zasadniczy problem ze spakowaniem się. Zawsze zajmowało mi to za dużo czasu, a w głowie siedziało jeszcze dłużej. Tu sprej na komary, tam bluza, tu czapka, tam kąpielówki. Dobre trzy dni przed wyjazdem potrafiłem chodzić struty na samą myśl, że tu majtki, a tam ciepłe skarpetki. W miarę jak zanurzałem się w dorosłości, udało mi się to jakoś uporządkować, opanować ten proces.
Nigdy nie nauczyłem się pakować lekko, ale najgorsze minęło. Sporządziłem sobie też Uniwersalną Checklistę Wyjazdową, którą sobie drukuję za każdym razem i później z pasją wykreślam z niej kolejne wrzucane do walizki rzeczy. Cyk – marynarka, jeśli dotyczy. Cyk – przejściówka do prądu, jeśli dotyczy. Cyk – patent sternika, jeśli dotyczy. I jakoś idzie.
Nigdy jednak nie udało mi się polubić tej operacji, nigdy nie miałem poczucia, że umiem się pakować smart, lekko i przyjemnie, po fajnopolsku, że tylko bagaż podręczny i hop do przodu. Zawsze była to trochę udręka, kontrolowana, ale wciąż nieprzyjemna. Napięcie przed wyjazdem, ogarnianie rzeczy, próba wtłoczenia siebie i planów w walizkę. Zawsze to wszystko takie ciasne, niewygodne, męczące. Aż wreszcie zrozumiałem – że to wszystko jest po coś.
Pakowanie się to czyściec przed wyjazdem, zbrukanie się, żeby się potem oczyścić, odetchnąć. Bo spójrzmy prawdzie w oczy. Ci z nas, którzy wciąż ruszają trekkingiem przez Saharę, pod żaglem przez Atlantyk czy przynajmniej autostopem przez Ukrainę – cóż, oni ciągle chcą przygód i szerokich przestrzeni. Ale cała reszta, czyli demokratyczna większość nas, ci, którzy mozolnie kują PKB i wychowują przyszłość narodu, w czasie urlopu marzą o jednym – żeby odpocząć. Wreszcie odpocząć. Ruszamy więc w komfortowe i stabilne miejsca, tam gdzie gwiazdki, gdzie all inclusive, a przynajmniej animacje dla dzieci.
Ale po co w takim razie męczyć się już samym pakowaniem? Czy to jest konieczne? Logistyka życia uczy, że tak. Czy nie prościej byłoby więc nie pakować się w ogóle i nigdzie nie jechać? Jest nawet na to słowo: staycation – wakacje spędzane w domu. Ale przecież brzmi to jak sprzeczność. Czujemy głęboko, że trzeba wyjechać, żeby odpocząć, koniecznie się ruszyć, czasowo wymeldować. Niekoniecznie na drugi kontynent, niekoniecznie za granicę. Ale jednak wstać, zmienić miejsce. Być gdzie indziej.
Ale czy tak naprawdę o bycie gdzie indziej tutaj chodzi? Internet pełen jest historyjek o turystach, którzy polecieli do jakiegoś pięknego kraju, po czym nie ruszyli się z hotelu. Głupota Januszy? Niekoniecznie. Jest w tym głębsza prawda: płacąc za podróż, szarpiąc się z tymi przeklętymi walizkami, kupujemy sobie nie tyle prawo do oglądania innych miejsc, ile prawo do bycia nie tutaj. Paradoksalnie, to nie afirmacja tego, do czego przyjeżdżamy, jest istotna, ale negacja, zerwanie z tym, co zostawiamy za sobą. Wyjeżdżając, kupujemy sobie prawo do wyrwania się z codzienności, z naszego zwykłego biegu życia. I nawet nie tylko prawo. Kiedy już zapłacimy za bilet, to prawo staje się niejako obowiązkiem – bo „przecież zapłacone”. W ten sposób sami na sobie wymuszamy wyrwanie się z rutyny, ze strumienia codzienności, zwykłości, który to strumień jest tak przyjemny, że toniemy w nim, nie wiedząc kiedy. Dlatego właśnie staycation ciągle nie działa. Jeśli tylko poważymy się na pozostanie w domu – natychmiast utoniemy w bieżączce. Jej nie da się przeciwstawić – od niej można tylko uciec. I dlatego właśnie potrzebny jest wyjazd. A szarpanina z walizkami bez pudła przypomni nam, że to już.