Świat dzienny, świat nocny Świat dzienny, świat nocny
i
Jean-Bernard Restout (1771) "Morfeusz" (Muzeum Sztuki w Cleveland)
Promienne zdrowie

Świat dzienny, świat nocny

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 15 minut

Czy sny coś znaczą? Czy są tajemnym szyfrem, za którego pomocą komunikuje się z nami nieświadomość?

Ta nieznana, niedostępna strona psychiki, o której zewsząd słyszymy, że zawiaduje z ukrycia wszystkimi naszymi działaniami, myślami i intencjami, a która nocą przemawia do nas językiem ezopowym, symbolicznym, na pierwszy rzut oka zupełnie niezrozumiałym. I bezlitośnie rozmontowuje wszelkie prawidła rządzące królestwem dnia. Światem znanym i bezpiecznym, w którym czujemy się przewidywalnie i stabilnie mimo przeciwności losu, chwiejnego zdrowia czy niekorzystnych warunków ekonomicznych.

Czym bowiem są te codzienne troski wobec przeobrażeń rzeczywistości dokonujących się w marzeniu sennym? Bliscy zmieniają się tam w istoty niepokojące i obce. My sami stajemy się nagle przedmiotem, owadem, strumieniem, drzewem, zwierzęciem, bezcielesnym duchem albo tym wszystkim naraz. A także – co bywa najtrudniejsze do przyjęcia – z zapamiętaniem oddajemy się czynnościom, które na jawie wydają się nam wstrętne zarówno w estetycznym, jak i moralnym wymiarze. Po obudzeniu na samą myśl o nich wstrząsa nami dreszcz. Tymczasem postać, w którą wcielamy się nocą – a może raczej: która w nas się nocą wciela – czerpie z tego wszystkiego ekstatyczną satysfakcję.

Czy zatem to, co przeżywamy w snach, odsłania jakąś głęboką prawdę, którą na jawie za wszelką cenę próbujemy od siebie odsunąć? Czy ujawnia sieć naszych autentycznych pożądań, w którą jesteśmy sekretnie pochwyceni, choć wydaje się nam zarazem, że pragniemy rzeczy zwyczajnych i mało ekstrawaganckich?

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

***

Tak w każdym razie uważał Zygmunt Freud, którego fundamentalne dzieło Objaśnianie marzeń sennych – opublikowane w 1899 r., ale ze znamienną datą 1900 – zwiastuje nie tylko początek psychoanalizy, lecz także początek XX wieku. Epoki, w której do głosu doszły uśpione dotąd – a przynajmniej nigdy wcześniej niewidoczne w takiej skali – siły destrukcji. Sny, twierdził w tej książce Freud, są rodzajem kodu, za którego pośrednictwem instynktowna część naszej psychiki – zwana z łacińska id, czyli „to” – przejawia swoje pragnienia i impulsy o charakterze czysto seksualnym. Dlaczego jednak nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia i dlaczego muszą przychodzić do nas w tym specyficznym sennym przebraniu? Dlatego mianowicie, że w życiu świadomym, wskutek kulturowych nakazów i zakazów, wykształciliśmy silne wewnętrzne bariery chroniące nas przed kontaktem z żywiołowym uniwersum naszych autentycznych pragnień.

Działa w nas – innymi słowy – surowy wewnętrzny cenzor, purytańskie superego, które starannie odgradza ślepe, dążące wyłącznie do bezwzględnego zaspokojenia instynkty od z konieczności bardziej powściągliwego „ja”. „Ja” jest bowiem zmuszone funkcjonować w skomplikowanym układzie zależności, w którym swoje własne granice, potrzeby, aspiracje i pożądania musi nieustannie negocjować z innymi podmiotami dzielącymi z nim przestrzeń życiową. Proces ten jest trudny, nieprzyjemny i energetycznie kosztowny – nie na darmo więc kultura jawi mu się jako „źródło cierpień”.

Kiedy po całodziennych trudach owo permanentnie samoograniczające się „ja” wreszcie zasypia, a mechanizmy obronne stosowane przez cenzora ulegają daleko idącemu osłabieniu, budzą się demony id. I natychmiast rozpoczynają swoje lubieżne harce. Mają jeden cel: spełnienie życzeń, których nie udało się spełnić na jawie. Ponieważ jednak cenzor nigdy do końca nie śpi, życzenia spełniają się za pośrednictwem przeróżnych szyfrów i kamuflaży, które wszakże ktoś, kto cały ten układ rozpracował – czyli Freud – z łatwością może zdemaskować. Dzięki takiej demaskacji ego ma szansę skonfrontować się z instynktownymi impulsami i pragnieniami w sposób dojrzały i bezpośredni. Tym samym wzrasta poziom świadomości, kolejne połacie nieświadomego zostają skolonizowane przez „ja”, a szanse na rozwój nerwicy czy psychozy znacznie maleją.

Praca nad marzeniem sennym, interpretacja marzenia sennego i przełożenie go na język świadomych potrzeb i pragnień służą więc ostatecznie dobrostanowi śniącego. Dobrostan ten – rzecz jasna – budowany jest wyłącznie po obudzeniu.

***

Pewność siebie, z jaką mało jeszcze wówczas znany wiedeński neurolog deklaruje już na początku swojego dzieła, że znalazł oto klucz do rozumienia treści marzeń sennych – a tym samym do tajemnic ludzkiej duszy – jest naprawdę godna podziwu.

Podobnie jak trwałość jego innych tez, które zakorzeniły się we współczesnej kulturze tak głęboko, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Często mówimy i myślimy Freudem. A dzieje się tak zawsze, kiedy źródeł swoich aktualnych problemów doszukujemy się w dzieciństwie i relacjach z rodzicami, kiedy w językowych lapsusach dopatrujemy się jakichś istotnych sensów albo kiedy w cudzych lub własnych działaniach poszukujemy ukrytych, nieświadomych motywacji. I kiedy o poranku zastanawiamy się, co też mógł znaczyć ten dziwaczny sen, z którego obudziliśmy się przerażeni, podekscytowani albo zmęczeni niczym po całym dniu ciężkiej pracy.

Ale czy to założenie jest w jakikolwiek sposób uzasadnione?

Współczesne podręczniki psychoanalizy poświęcają zagadnieniom onirycznym niewiele miejsca i raczej traktują je jako ciekawostkę historyczną, a nie narzędzie przydatne w pracy terapeutycznej. Neuronauki z kolei zajmują się nie tyle marzeniami sennymi, ile przede wszystkim snem jako zjawiskiem fizjologicznym. Przyglądają się więc pracy śpiącego mózgu, ale śniący mózg wcale ich nie obchodzi.           

***

Czasami temat ten pojawia się w popkulturze – za przykład może służyć znakomity film Christophera Nolana Incepcja (2010 r.). Ale tak naprawdę sny, które u początków minionego stulecia uważano za klucz do rozumienia ludzkiej psychiki – królewską drogę do nieświadomości, jak określał je Freud – i które w pierwszych dekadach XX wieku w ogromnym stopniu oddziałały na sztukę, literaturę, a nawet architekturę, dzisiaj już prawie nikogo nie interesują. No, może poza naukowymi czy filozoficznymi outsiderami, takimi jak J. Allan Hobson, amerykański psychiatra, emerytowany profesor na Harvard University, który snami zajmuje się bez mała całe życie i jest uważany za pierwszego po Freudzie twórcę kompletnej teorii marzeń sennych. Albo jak James Hillman, zmarły w 2011 r. amerykański psycholog i filozof, niewierny uczeń innego wielkiego psychoanalityka Carla Gustava Junga – także skądinąd autora rozbudowanych reguł interpretacji snów. W opublikowanej w 1979 r. książce The Dream and the Underworld Hillman zaproponował podejście zupełnie inne niż to, które dominowało w kręgu szeroko rozumianej psychoanalizy.

Obaj za punkt wyjścia wzięli Objaśnianie marzeń sennych, ale wyruszyli zeń w kompletnie innych kierunkach. Na końcu jednak – paradoksalnie – w sposób dość zaskakujący się spotkali. Doszli bowiem w pewnym sensie do podobnych wniosków. A mianowicie: wbrew temu, co sądził Zygmunt Freud, to nie treść marzenia sennego jest istotna, ale raczej jego forma. To nie interpretacja może spowodować w nas jakąś wewnętrzną przemianę, lecz sam kontakt z czymś nieznanym, niezrozumiałym i – w tradycyjnych kategoriach – dziwacznym.

Czy dzięki tekstom tych dwóch outsiderów wiemy dzisiaj o snach istotnie więcej niż sto lat temu? Zapewne nie. Wiemy natomiast z dużym prawdopodobieństwem, że nie istnieje żaden uniwersalny klucz pozwalający nam rozszyfrowywać sny, a więc przekładać senne obrazy i wydarzenia na jakiś inny język. Lub może inaczej: istnieje mnóstwo takich kluczy i za pomocą każdego da się wygenerować nieskończenie wiele mniej lub bardziej naukowo brzmiących interpretacji. Nie ma jednak żadnego powodu, by sądzić, że te interpretacje mają coś wspólnego z treścią marzenia sennego. Ani że istnieje w snach jakiś niejawny, zaszyfrowany wymiar.

***

J. Allan Hobson jest tego stuprocentowo pewny. W wywiadach i książkach nieustannie to podkreśla. Freud – a wraz z nim wszyscy jego mniej lub bardziej ortodoksyjni uczniowie i uczennice – mylił się w sposób fundamentalny. Oczywiście trudno go za to jakoś specjalnie winić. Ostatecznie w pierwszej połowie XX wieku nasza wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu była w powijakach. Chociaż więc sam Freud podkreślał na każdym kroku, że jest naukowcem, a nie filozofem, i chociaż twierdził, że psychoanaliza w pełni opiera się na wiedzy o funkcjonowaniu mózgu, jedynym podłożu wszelkich procesów mentalnych, trzeba było dopiero Hobsona, żeby te postulaty w pełni zrealizować.

Wraz ze zmarłym w maju 2017 roku innym profesorem psychiatrii z Harvardu, Robertem McCarleyem, Hobson przeprowadził jeszcze w latach 70. serię eksperymentów, które pozwoliły na sformułowanie kompletnej teorii marzeń sennych – pierwszej od pamiętnego 1900 r. Jej zasadnicze założenie można streścić krótko. Niezwykła treść marzeń sennych, inaczej mówiąc: osobliwość doświadczenia snu, nie bierze się bynajmniej z pracy instynktów szyfrowanej przez wewnętrznego cenzora, lecz ze specyficznej aktywności śpiącego mózgu. W trakcie snu fizjologicznego, mniej więcej co 90 minut, mózg wkracza w tzw. fazę REM (ang. rapid eye movement – szybki ruch gałek ocznych). Uwalniające się wówczas neuroprzekaźniki powodują intensywne pobudzenie konkretnych szlaków neuronalnych, co z kolei wywołuje marzenia senne.

Podwyższona temperatura emocjonalna, której doświadczamy w snach, to wedle Hobsona efekt oddziaływania acetylocholiny. Irracjonalizm sennych scen, brak logiki, a także trudności związane z ich zapamiętywaniem są z kolei efektem obniżenia poziomu serotoniny i norepinefryny. I tak dalej. Fenomenologia marzeń sennych – a więc to, w jaki sposób się nam prezentują i w jaki sposób subiektywnie ich doświadczamy – jest zatem w prostej linii związana właśnie z neurobiologią, a nie z represjonowanymi pragnieniami, które spełniają się za pomocą szyfrów i kamuflaży. Jednocześnie Hobson nie twierdzi stanowczo, że jakakolwiek praca mentalna ze snami jest bezużyteczna. Uważa wyłącznie, że nie mają one sensu ukrytego, a więc cała ich treść jest bezpośrednio dostępna. W przeciwieństwie do wielu innych neuronaukowców przekonanych, że sny są produktem chaotycznych, przypadkowych procesów mentalnych i nie ma powodu, żeby się nimi szczególnie interesować, Hobson – zarówno prywatnie, jak i zawodowo – poświęca im mnóstwo czasu i uwagi. Jego dzienniki, w których od kilkudziesięciu lat zapisuje swoje sny, liczą tysiące stron. On sam zaś w swoich późnych pracach wprowadza pojęcie protoświadomości, której doświadczamy właśnie w marzeniach sennych będących, w myśl tej koncepcji, czymś w rodzaju suchej zaprawy przed życiem na jawie.

Umysł – twierdzi Hobson – tworzy sobie wirtualny model rzeczywistości, żeby lepiej i sprawniej w niej funkcjonować. Kiedy pogrąża się w stanie snu – służącym przede wszystkim regeneracji – wywołuje ten model i dokonuje na nim rozmaitych działań o charakterze treningowym, które mają wszakże głęboki ewolucyjny sens. Bo emocje, które w snach przeżywamy, obrazy, które widzimy, i zaskakujące skojarzenia, które wtedy mamy, służą polepszeniu naszego funkcjonowania po obudzeniu. I właśnie w ten sposób należy na nie patrzeć. Psychoanalityczne interpretacje snów mające rzekomo wydobywać na wierzch coś, czego w nich tak naprawdę nie ma, są po prostu odmianą zabawy w wolne skojarzenia, która oczywiście sama w sobie może być skądinąd zajęciem ciekawym i rozwijającym, ale poznawczo jest zupełnie bezużyteczna.

***

Czym więc są sny?

W każdym razie czymś w rodzaju okna, przez które wkraczamy w świat zupełnie odmienny od tego doświadczanego na jawie. I z całą pewnością nasz stosunek do snu jest czymś w rodzaju papierka lakmusowego, na którym uwidacznia się głębiej zakorzeniona postawa wobec tego, co irracjonalne, niezrozumiałe, niepojęte, niepokojące i przerażające. A zatem – jak z kolei pisze Hillman w The Dream and the Underworld – wobec śmierci. O ile bowiem dla Hobsona sen jest wprawianiem się w życiu, o tyle dla Hillmana – wprawianiem się w umieraniu.

***

To nie jest nowy pomysł. Sen i śmierć pojawiają się razem już u źródeł kultury zachodniej, np. w Iliadzie Homera: „Potem Sen słodki i Śmierć, siostra Snu rodzona,/Martwe jego ostatki wziąwszy w ramiona/Zaniosą go do krain Licyi obszernych” (przeł. K. Dmochowski). W podobnym symbolicznym i metafizycznym zespoleniu występują także u Heraklita, który sen widzi jako stan pośredni między życiem a śmiercią. Ów stan – jak pisze tłumacz i komentator jego Fragmentów Kazimierz Mrówka – doskonale zarazem obrazuje „ontologiczną naturę świata, który jest i nie jest, w którym życie przeplata się ze śmiercią”.

To właśnie ten szczególny aspekt marzeń sennych najbardziej interesuje Hillmana, który w punkcie wyjścia swoich rozważań zadaje w gruncie rzeczy pytanie najprostsze z możliwych. Brzmi ono: skąd właściwie wiemy, czym jest sen? Skąd czerpiemy pewność, że narzędzia hermeneutyczne, którymi się posługujemy do wyłuskiwania abstrakcyjnych znaczeń z sennych obrazów, są prawomocne i skuteczne? Tradycja psychoanalityczna zaowocowała pełną dowolnością interpretacyjną. Freudyści interpretują sny po freudowsku, jungiści – po jungowsku, przy czym na stu analityków dostaniemy sto różnych odczytań tego samego snu, nawet jeśli pochodzić oni będą z jednej szkoły terapeutycznej. Dlatego czas najwyższy tę tradycję porzucić i zwrócić się w stronę takiego wyobrażenia mitologicznego – dla Hillmana mitologia jest dawną psychologią – które najbardziej odpowiada doświadczeniu sennej rzeczywistości. Czyli w stronę Hadesu, świata podziemnego, terytorium umarłych, królestwa widm, eidolonów, które, bezpowrotnie stracone dla życia, wiodą tam swoją fantomatyczną, niepokojącą egzystencję.

Nie chodzi tu jednak wyłącznie o zewnętrzne podobieństwo pomiędzy snem a światem podziemnym. Chodzi także – a może przede wszystkim – o odwrócenie klasycznego psychoanalitycznego ruchu, właściwego zresztą wszelkim sposobom interpretowania czy odczytywania marzeń sennych. Za każdym razem, mówi Hillman, kiedy język snu przekładamy na język jawy, dokonujemy nieuprawnionej redukcji. Być może to nie sen potrzebuje dostosowania do rzeczywistości dziennej, lecz nasze „ja” potrzebuje tego, co wnosi doń perspektywa oniryczna. Zamiast więc ze snu kierować się ku jawie – co czynią wszystkie psychologiczne metody interpretacji – wybieramy wektor odwrotny. Z jawy wkraczamy w sen. Ale bez jakichkolwiek prób zrozumienia, czym on tak naprawdę jest albo co nam próbuje powiedzieć.

W marzeniu sennym nasze ego jest więc zazwyczaj tylko jednym z wielu aktorów – bynajmniej nie głównym – a wszystkie oczywistości ulegają daleko idącej negacji. Tego rodzaju doświadczenie uświadamia nam relatywność i konwencjonalność naszych poglądów oraz ról, które na co dzień przyjmujemy.

Sen rozpuszcza wszelkie sztywne tożsamości, rozbija każdą stałą, dekomponuje najdoskonalsze symetrie i harmonie. We śnie umieramy, żyjąc. Żyjemy, umierając. Żyjemy i nie żyjemy zarazem. Pogłębianie tego doświadczenia, swoista medytacja nad snem – ale bez najmniejszej próby ekstrahowania z niego jakichś psychologicznych prawd albo przesłań, które moglibyśmy wykorzystać do usprawnienia naszego funkcjonowania na jawie – jest w gruncie rzeczy medytacją nad umieraniem, meditatio mortis. To cel każdej prawdziwej refleksji i każdej prawdziwej praktyki kontemplacyjnej – przynajmniej wedle większości starożytnych filozofów greckich, z Platonem na czele.

***

W takiej optyce – która nie tyle interesuje się treścią snu, ile raczej jego formą, atmosferą, źródłowym doświadczeniem, jakie ze sobą przynosi – teoria jest mniej istotna, ważniejsze staje się przeżycie. Bezpośrednie doświadczenie czegoś nieznanego, niepokojącego, irracjonalnego. Poczucie, że istnienie podlega permanentnej zmianie. I że wszystko, co uważamy za niezmienne i dane raz na zawsze, będziemy musieli kiedyś utracić. Czy raczej: tracimy to nieustannie, bo nic nie jest takie, jakie się wydaje, każda forma jest płynna, każda prawda ma swój niepokojący rewers.

Czy zatem sen nie jest – używając słów Witkacego – jedyną już dzisiaj sferą, w której bezpośrednio doświadczamy metafizycznego poczucia niepokoju istnienia? W kulturze zorientowanej na dosłowność, codzienność, pracę i realizowanie przyziemnych zawodowych ambicji być może tylko marzenia senne pozwalają jeszcze przeżyć coś, co otwiera na rzeczywistość zupełnie inną. Na całkowicie odmienny świat. Jaki? Nie wiadomo. Nie ma przecież dwóch takich samych snów. Każdy z nas ma sny niepowtarzalne – i jedyne w swoim rodzaju. To znowu Heraklit: „Dla przebudzonych jeden i wspólny jest świat, z tych zaś, którzy śpią, każdy zwraca się do własnego”.

 

Czytaj również:

Sny, seks i duchowość Sny, seks i duchowość
i
"Para zakochanych", Okumura Masanobu (okres Edo)/zbiory MET Museum
Promienne zdrowie

Sny, seks i duchowość

Bartosz Samitowski

Wchodzę leśną ścieżką na świętą górę w Japonii. Uświadamiam sobie, że gdy ostatnio na nią wchodziłem przez zaniedbanie i brak czasu nie odwiedziłem znajdującego się tu ważnego miejsca. Jest to świątynia, w której mieści się Sala Stu Dharm. Została zbudowana w miejscu, w którym ludzkości przekazano nauki duchowe. Decyduję, że tym razem nie zmarnuję okazji i kieruję kroki ku słynnej świątyni.

U wejścia znajdują się rytualne prysznice, w których trzeba się oczyścić, zanim przekroczy się próg sali. Zdejmuję ubranie i idę poddać się rytualnej ablucji. Wtem pod prysznicem znajduje się ze mną kobieta, Japonka. Ona też wybiera się do Sali Stu Dharm. Zaczynamy się kochać. Jest nam ze sobą dobrze i mamy poczucie świętości tego aktu. W pewnej chwili widzę, że ciało mojej partnerki porasta delikatną sierścią, jak u sarny. Przyjmuję to z pewnym zdziwieniem, ale i akceptacją dla tej części jej natury, która w ten sposób ujawniła się w czasie naszego aktu miłosnego. Sierść po jakimś czasie znika. Następnie ze zdumieniem dostrzegam, że mojej partnerce wyrasta penis. Nadal jest jednak kobietą. Choć stanowi to dla mnie pewną trudność, akceptuję tę część jej natury. Ona chwilami kocha się sama z sobą. Po chwili jej penis znika. Gdy kończymy, czujemy wzajemną bliskość i czułość. Ona wyraża wobec mnie wdzięczność i mówi, że większość ludzi nie potrafiłaby zaakceptować jej taką, jaka jest. Moja akceptacja stanowi dla niej wielką wartość. Jestem tym trochę zaskoczony. Następnie wchodzimy razem do Sali Stu Dharm. Jest to spore, puste pomieszczenie z drewnianą podłogą, poduszkami do medytacji ułożonymi pod ścianami oraz statuami Buddy. Stopniowo przenika mnie coraz większa euforia oraz błogie i przestrzenne uczucie zjednoczenia z wszechświatem. Budzę się szczęśliwy. (Sen trzydziestoparoletniego mężczyzny będącego w procesie analizy jungowskiej)

Czytaj dalej