Dawno, dawno temu pewnego dnia spadał śnieg, otulał świat puszystą kołderką i zapadała cisza. W antropocenie o takim luksusie można tylko pomarzyć. Dlatego na poszukiwanie ciszy wysłaliśmy naszą reporterkę.
Za Łodzią las jakby gęstnieje. Migające za oknem sosny i brzozy uspokajają, pozwalają oderwać się od pociągowej paplaniny współpasażerów.
Czas na wyjazd w poszukiwaniu ciszy i dystansu był już najwyższy: napięcie w związku, napięcie w kraju, napięcie na całej planecie. Ratunku szukam więc tam, gdzie cisza jest jedną z podstawowych zasad życia – w klasztorze Kamedułek w Złoczewie.
Benedyktyńska gościnność
Po południu docieram do Sieradza, dalej mam jechać PKS-em. Przed dworcem zaczepiam więc jakąś kobietę, pytam o przystanek autobusowy. Zanim zdąży odpowiedzieć, obok przystaje inna: „Jedzie pani do Złoczewa? Podwiozę panią” – proponuje i uśmiecha się szeroko.
Po chwili siedzę w samochodzie Renaty (tak ma na imię moja dea ex machina) i słucham jej opowieści o pracy (jest pielęgniarką), rodzinie (urodziła się i mieszka cały czas w Złoczewie), dzieciach (córka studiowała w Krakowie). Renata chichocze, gdy zdradza mi swoje – rzeczywiście zabawne – nazwisko, wzrusza się, gdy mówię, że jadę do kamedułek. Jej ojciec często pomagał zakonnicom w polu, przy krowach i kurach, a ona przyjaźniła się z jedną z nieżyjących dziś mniszek. Dobrze rozumie moją potrzebę oderwania się od chaosu świata – sama nie może sobie pozwolić na kilkudniowe odwiedziny w klasztorze, ale zawsze, gdy tylko zechce pobyć sama i w ciszy, rusza do lasu. A przy okazji zbiera jagody.
Podjeżdżamy pod klasztor, a dokładniej pod Pustelnię św. Romualda. To dom gościnny dla przybyszów z zewnątrz. „Chcemy, w duchu benedyktyńskiej gościnności zalecanej nam w regule, by także i inni mogli zaczerpnąć jak najwięcej z naszego kamedulskiego życia i nacieszyć się jego owocami w takiej mierze, w jakiej mogą być dla nich dostępne, by mogli zakosztować świętej ciszy i błogosławionej samotności otwierającej na Boga” – piszą o pustelni mniszki na stronie internetowej klasztoru.
To właśnie ta „święta cisza” mnie skusiła. I to, co powiedziała mi siostra Montini, opiekunka pustelni, zanim jeszcze tu przyjechałam: „Uczestnictwo we mszy i w modlitwach jest u nas dobrowolne. Gorąco zachęcamy, ale to nie obowiązek. Uważamy, że lepiej, by wynikało to z własnej potrzeby. Nie pytamy też o wiarę czy wyznanie”.
Ta otwartość i benedyktyńska gościnność wydają mi się teraz najlepszym lekarstwem, nie tylko dla mnie, ale też reszty naszego społeczeństwa. Oto co mówi reguła św. Benedykta: „Wszystkich przychodzących do klasztoru gości należy przyjmować jak Chrystusa, gdyż On sam powie: »Gościem byłem i przyjęliście mnie« (Mt 25,35). Wszystkim trzeba też okazywać należny szacunek, szczególnie zaś »naszym braciom w wierze« (Ga 6,16) oraz pielgrzymom. A zatem skoro tylko zawiadomią o przybyciu gościa, przełożony i bracia wyjdą mu na spotkanie z całą usłużnością miłości. Najpierw niech się wspólnie pomodlą, później zaś powitają w pokoju. […] A tak przy powitaniu, jak i przy pożegnaniu gości należy ich pozdrawiać z wielką pokorą, schylając głowę lub padając przed nimi na ziemię. W ten sposób bowiem oddajemy cześć Chrystusowi, którego przyjmujemy w ich osobach”.
Siostra Montini na szczęście nie pada przede mną na ziemię, ale wita mnie bardzo serdecznie, z otwartymi ramionami. Prowadzi do pokoju na piętrze. Przez telefon żartowała, że to tylko skromna cela, tymczasem mam dla siebie przestronne pomieszczenie z oknami wychodzącymi na ogród i pole, wygodnym łóżkiem, elektrycznym czajnikiem, zapasem kawy i herbaty oraz własną łazienką.
Na szafeczce obok Pisma św. znajduję zalaminowaną kartkę: „Ty, który tu wchodzisz! Pamiętaj, że opuściłeś na krótko świat z jego gwarem, zamieszaniem i niepokojem, aby zregenerować siły, odnowić kontakt z Bogiem i samym sobą […]. Ponieważ Bóg przemawia w ciszy, staraj się ją zachować zawsze i wszędzie, a szczególnie w kaplicy i na korytarzach. Zanim odezwiesz się do Współmieszkańca domu, upewnij się, że nie przeszkodzisz mu w modlitwie, rozmyślaniu czy wewnętrznym skupieniu. Siostry nie mogą rozmawiać z gośćmi, nie odzywaj się więc do nich ani w żaden inny sposób nie staraj się nawiązać kontaktu. Do rozmowy upoważnione są tylko: siostra, pod której opieką znajduje się dom rekolekcyjny; siostra zewnętrzna oraz furtianka”.
„Fantastycznie! – myślę. – Z nikim nie gadać, nikogo nie słuchać. O to właśnie chodzi. Jestem w raju”.
Przez otwarte okno słyszę tylko cykające świerszcze i kraczące gawrony. Ich wielkie, czarne stado zlatuje się właśnie na przykościelne kasztany i lipy. W końcu to najlepsze miejsce na ptasi nocleg.
W ogrodzie z wywrotowcem
Kolację należy pobrać z tzw. bębenka – umieszczonej w ścianie podłużnej, obrotowej szafki zamkniętej półokrągłymi drzwiczkami. Ukryte z drugiej strony siostry wkładają do niej salaterki z pastą jajeczną, pomidorami i domowym twarogiem, goście, obracając „bębenkiem”, sięgają po jedzenie.
W jadalni nad stołem wisi piękny batik z ostatnią wieczerzą, w roli Jezusa i apostołów Afrykanie, jeden z nich tylko na chwilę odłożył swoje djembe. Tkanina to prezent od o. Jana, złoczewianina od 20 lat przebywającego na misjach w Togo.
Przy stole zaś Marzena z Raciborza. Dopiero co obroniła licencjat z pedagogiki, teraz wpadła tu na kilka dni, by zastanowić się, co robić dalej. Mówi, że taki czas dla siebie pozwala się odnaleźć, przemyśleć własną postawę wobec ludzi i świata. „Bez tych wszystkich zewnętrznych rozproszeń” – zaznacza.
Rano budzi mnie słońce, szum wiatru i… samochodów. Klasztorny mur biegnie wzdłuż ruchliwej ul. Sieradzkiej, która z jednej strony prowadzi na Łódź, z drugiej na Wrocław. Ale z motoryzacyjnym hałasem i tak jest lepiej niż parę lat temu, kiedy nie było tu jeszcze obwodnicy.
Kamedułki żyją zgodnie z benedyktyńską zasadą ora et labora. Tak jak 70 lat temu (złoczewski klasztor powstał w 1949 r.) uprawiają pszenicę i ziemniaki, hodują warzywa i owoce. Bujny ogród pełen jest jabłoni, a także jałowców, cyprysów, róż i hortensji. By wczuć się w klasztorny klimat, po śniadaniu zgłaszam siostrze Montini chęć popracowania w ogrodzie. Z ora różnie sobie radzę, ale labora wśród zieleni, na świeżym powietrzu to jedno z moich ulubionych zajęć. „Oj, to może jutro lub pojutrze – oponuje mniszka. – Teraz proszę nacieszyć się pierwszym dniem bez świata. Pomyśleć, poczytać. Mamy dla gości biblioteczkę. Coś sobie pani na pewno wybierze”.
I rzeczywiście wybieram. Pierwszy wpada mi w ręce mały atlas ptaków – jako początkująca ptasiarka powinnam powtórzyć sobie łacińskie nazwy łuszczakowatych. Ale ciekawią też inne pozycje. Obok Cierpliwości wobec Boga Tomáša Halíka i Złotej legendy Jakuba de Voragine znajduję Monografię Złoczewa, zaskakująco wielką cegłę jak na tak małe (nieco ponad 3 tys. mieszkańców) miasteczko. W większości spalone i wymordowane przez Niemców (4 września 1939 r.), pozbawione centrum, jakim przez wieki był rynek, i przedwojennej wielokulturowości (po synagodze nie ma śladu, nagrobki z żydowskiego cmentarza posłużyły do budowy dróg) robi dziś raczej smutne wrażenie. W Monografii najbardziej podoba mi się więc rozdział o lokalnych legendach. Okolice Złoczewa to rozlewiska i podmokłe lasy, a to wymarzone środowisko dla błędnych ogników, szpetnej Topiuchy i zwodniczych rusałek. Władcą tej krainy jest zaś Wodnik z ropuszą gębą, odstającymi uszami i palcami spiętymi błoną. Wciąga w bagno nieostrożnych podróżnych, zawsze jednak można spróbować się wykupić. Inną tutejszą siłą nieczystą jest Złoczyń – diablik z kozią bródką, różkami i świńskim ogonkiem. Wabi ludzi na mokradła, gdzie toną lub, nie mogąc znaleźć drogi, umierają z wyczerpania.
Na wszelki wypadek okrążam więc tylko miasteczko (można to zrobić w pół godziny), poza zabudowania wolę się nie zapuszczać.
Popołudnie spędzam w ogrodzie. Drewniana zielona ławka szybko staje się „moją” ławką, stół obok „moim” stołem. Stawiam tu termos z kawą i talerz z domowym ciastem (siostry codziennie je pieką), słucham ptaków, patrzę na jabłonie. No i czytam. Z domu wzięłam nie byle kogo, bo Thomasa Mertona, amerykańskiego trapistę, w ostatnich latach życia pustelnika, fascynującego pisarza szukającego pokrewieństw między mistycyzmem Wschodu i Zachodu. Jego Zen i ptakami żądzy w typowo młodzieńczy, egzaltowany sposób zaczytywałam się podczas studiów, lubiłam nosić tę książeczkę w kieszeni i zadawać intelektualnego szyku. Intrygował mnie Mistrz Eckhart, w swojej epoce uznany za wywrotowca, a kto jak nie burzyciel zastanego ładu bardziej zaimponuje młodej gniewnej? Teraz wracam do Zen i staram się czytać go z większym zrozumieniem. Różnie mi to wychodzi. Może przepyszne cytrynowe ciasto kamedułek jest zbyt wielkim rozproszeniem?
Potrzeba coraz powszechniejsza
Następnego dnia bierzemy się z siostrą Montini do pracy w ogrodzie. Na co dzień odziana w nobliwy biały habit z czarnym welonem mniszka zjawia się w sympatycznym, brązowym habicie roboczym i nieco schodzonych adidasach. W klasztorze jest już prawie 50 lat, wieku jednak po niej nie widać. Dziarsko chwyta za grabie i taczki. Każda z nas zajmuje swoją część trawnika – trzeba uprzątnąć opadłe jabłka i liście. Zgniłe owoce pójdą na kompost, dobre obiera i kroi pani Kazia, cichutka, siwowłosa kobiecinka. Nie wiem, czy zauważyła, że napis na jej czerwonym fartuszku głosi frywolnie: „Lepiej całuję, niż gotuję”, ale głupio mi o to spytać. Pełnej liści taczki nie mogę jednak wywieźć na kompost – znajduje się on w części objętej klauzurą. Siostra Montini żwawo radzi sobie sama.
Po obiedzie idę obejrzeć złoczewski cmentarz. Najstarsze nagrobki pochodzą z połowy XIX w. Jest też kilka krzyży prawosławnych. Osobną kwaterę mają kamedułki. Wśród nich leży siostra Gemma, czyli Jadwiga Szukiełojć, pierwsza przeorysza tutejszego klasztoru. Ogarnia mnie cisza i spokój. Wszystko wydaje się takie harmonijne, na swoim miejscu. „Może to pierwszy krok na mojej drodze zen?” – myślę z satysfakcją.
Cały spokój szlag trafia, gdy wracam przez miasteczko. Liczne przedwyborcze banery skutecznie sprowadzają na ziemię, przypominają, jak daleko nam do harmonii. Na dobre zaszywam się więc w przyklasztornym ogrodzie i to tam spędzam większość czasu przez te kilka dni. Nie korzystam z telefonu i Internetu, czasem tylko przy obiedzie zamienię słówko z konserwatorami zabytków, którzy też zatrzymali się u kamedułek. Co roku przyjeżdżają do tutejszego kościoła św. Andrzeja. Odnowili już boczne ołtarze, teraz poddają renowacji prospekt organowy. Obserwuję gawrony i moje wewnętrzne ptaki żądzy, wieczorem zasypiam jak dziecko.
Podobny urlop z ciszą i kontemplacją oferują też inne klasztory. Wystarczy w wyszukiwarkę wpisać hasło: „gdzie znaleźć ciszę”, by sypnęły się strony i artykuły opisujące miejsca spokoju. Jest oczywiście słynny i popularny klasztor Benedyktynów w Tyńcu pod Krakowem, gdzie można wziąć udział np. w kilkudniowych rekolekcjach z ojcami pustyni (Merton przypomniał ich w książce Mądrość pustyni), jest wzniesiony na Łysej Górze dawny klasztor Benedyktynów, dziś Oblatów, jest też Pustelnia Złotego Lasu na Kielecczyźnie – w pokamedulskim klasztorze działa Centrum Terapeutyczne SpeS (skrót od salus per silentium, czyli zdrowie przez ciszę). Można tu spędzić turnus pustelniczy, terapeutyczny albo oczyszczająco-odchudzający. Mnie ciekawi mniej znany Monaster Najświętszej Dziewicy na Pustyni w Grabowcu koło Wejherowa. Niestety, w sierpniu i we wrześniu nie ma wolnych miejsc. Siostra, z którą rozmawiam przez telefon, mówi, że zainteresowanie pobytem w ciszy jest ogromne, latem nawet 10 osób dziennie dzwoni w tej sprawie.
Widzieć rzeczy takimi, jakie są
Moja potrzeba ciszy staje się coraz bardziej radykalna. A że absolutne milczenie to jedna z zasad vipassany, postanawiam zapisać się na 10-dniowy kurs tej buddyjskiej techniki medytacji. Na stronie Centrum Dhamma Pallava czytam: „[…] vipassana oznacza »widzieć rzeczy takimi, jakie one rzeczywiście są«. Jest to proces samooczyszczania poprzez samoobserwację. Rozpoczyna się go od skupienia na naturalnym oddechu, co ma pomóc w koncentracji umysłu. Dzięki wyostrzonej uwadze możliwe jest przejście do obserwacji zmiennej natury ciała i umysłu oraz doświadczanie uniwersalnych prawd o przemijaniu, cierpieniu i braku ego. Uświadamianie ich sobie poprzez bezpośrednie doświadczanie jest właśnie procesem oczyszczania. Ścieżka ta (Dhamma) jest uniwersalnym sposobem na powszechne problemy i nie ma nic wspólnego z żadną zorganizowaną religią czy sektą. Dlatego może być swobodnie praktykowana przez każdego, niezależnie od rasy, środowiska społecznego czy wyznawanej religii”.
Zgodnie z regulaminem „wszyscy uczniowie muszą przestrzegać Szlachetnego Milczenia od początku kursu aż do przedpołudnia ostatniego pełnego dnia. Szlachetne Milczenie oznacza milczenie ciała, mowy i umysłu. Wszelkie formy komunikowania się z innymi uczestnikami kursu, czy to za pomocą gestów, języka migowego, czy też pisma itp. są zabronione”. Obowiązuje też całkowity zakaz kontaktów ze światem zewnętrznym, w skupieniu nie mogą przeszkadzać nawet książki. Rozkład dnia jest równie bezkompromisowy: pobudka o 4.00, medytacja do 6.30, śniadanie i do wieczora znów medytacja (z przerwą na obiad o 11.00). Zachwycona tym ekstremizmem aplikuję przez Internet. Bez szans. Dla początkujących kobiet nie ma miejsc na wiele tygodni naprzód.
O vipassanie opowie mi więc Paweł Gutral, od lat praktykujący medytację i jogę. „Kiedy jesteś na kursie po raz pierwszy, najpierw przechodzisz trzydniowe przygotowanie. Dostajesz instrukcje, jak oczyścić umysł. Skupiasz się więc na wnętrzu nozdrzy albo prostokąciku między nosem a ustami. I czekasz na doznania, które się tam pojawią. Może to być mrowienie, swędzenie, drętwienie, ciepło, zimno. Obserwujesz je, nic nie robisz. Ma to na celu wysubtelnić cię na wrażenia, jakie mogą się pojawić podczas medytacji vipassany.
Sama zaś vipassana – mówi Paweł – to praca z energią. Przechodzisz świadomością od czubka głowy przez całe ciało aż do palców stóp i z powrotem, starając się obserwować doznania. To rodzaj fali, która przez ciebie przepływa i za którą podążasz. Jedno ważne założenie: nie starasz się niczego wywoływać na siłę i nie oczekujesz, że coś konkretnego ci się pojawi. Przyjmujesz to, co się pojawia, i nie starasz się tego nazywać. Bo gdy nazywasz, jesteś w umyśle, a nie w stanie medytacyjnym”.
Po kilku dniach medytacji podczas pierwszego kursu Paweł, leżąc w łóżku, zdał sobie sprawę, że może punktowo wzbudzać w swoim ciele mrowienie i, co więcej, przesuwać je. „Ależ się podjarałem – wspomina ze śmiechem. – Czułem się jak prawdziwy mistrz! To było jedyny raz w życiu. Taka lekcja, że tego typu osiągnięcia to pułapka. Ekscytujesz się i chcesz do tego powrócić, czyli wrócić do przeszłości. A liczy się tylko teraz”.
Dłużej tego nie wytrzymam!
Wbrew pozorom to nie Szlachetne Milczenie i odcięcie od świata okazuje się najbardziej dojmujące. Najtrudniejsze jest wielogodzinne siedzenie. „Mimo że miałem wcześniej doświadczenie z medytacją, na trzeci dzień fizycznie dochodziłem do granic. Myślałem już, że zapakuję się i wracam na chatę. Bo dłużej tego nie wytrzymam! I gdy wywrzeszczałem to sobie w głowie, nagle: pstryk! Cały ból zniknął. Fakt, że tylko do końca tej sesji, ale wystarczyło, by było to najpiękniejsze siedzenie w moim życiu. Dotarło do mnie, że to umysł trzyma mnie w tym dyskomforcie, bólu, niewygodzie. Bo dopiero gdy puściłem, przestałem skupiać się na ciele: że tu mnie boli, a tu drętwieje, coś przeskoczyło w sferze energii czy duchowości i przestałem stawiać opór temu, co się zaczęło we mnie pojawiać. Zacząłem to obserwować, a więc – o ile to możliwe – patrzeć z dystansu. Nie byłem już cały bólem, mogłem na niego spojrzeć z boku”.
Vipassana to nie tylko doświadczenia z ciałem, to też erupcja emocji. Oczywiście każdy przeżywa medytację inaczej, ale uczucia pojawiają się często.
Na przykład wydaje ci się, że z byłą żoną jesteś w bardzo poprawnych relacjach. Tymczasem okazuje się, że jest zupełnie inaczej. „W buddyzmie mówi się o sankarach, głębokich uwarunkowaniach umysłu: traumach, schematach, przeżyciach zamiecionych pod dywan – tłumaczy Paweł. – Kiedy medytujesz, zdarza się, że to, co pod dywanem, nagle zaczyna wylewać się wielką falą: wściekłość, żal, świadomość, że wcale nie wybaczyłeś. Co wtedy? Nic. Obserwuj. U mnie dwa dni to trwało. Stopniowo fala opadła. Gdy wróciłem z kursu, umówiliśmy się z byłą żoną na spotkanie. Rozmawiamy, a ja poczułem, że energia, która z mojej strony płynie, jest teraz naprawdę czysta. I to był największy sukces, jeśli chodzi o moją vipassanę”.
Internetowe relacje z vipassany pełne są uniesień. Ci, którzy dotrwali do końca kursu, opowiadają o euforii, która utrzymuje się nawet kilka miesięcy.
„Tak, coś w tym jest – potwierdza Paweł. – Rodzaj poczucia, że możesz, że dałeś radę. Na koniec prowadzący dają wskazówki, żeby dalej medytować po godzinie rano i wieczorem. I z tego, co wiem, większość osób się tego trzyma. Przez dwa tygodnie, przez miesiąc. Potem – wiadomo – trafia się jakiś wyjazd albo… dzieci. Ale faktycznie utrzymuje się coś w rodzaju bycia na haju. Ja osadziłem się głębiej w sobie. Łatwiej mi teraz praktykować medytację, utrzymywać się w wewnętrznej ciszy”.
Kaszuby, czyli życie w lesie
Gdy nie mam możliwości wyjazdu do klasztoru ani na kurs medytacji, ruszam w las. Dwa, trzy samotne dni w domku na Kaszubach (ważne, by poza sezonem, kiedy nikt w sąsiedztwie nie kosi trawnika, nie piłuje, nie remontuje daczy) to ulubione moje odosobnienie. Zamiast klasztornych murów – katedra natury, że zabrzmię tak patetycznie. Bez telewizji, netu, telefonów. Jeśli mówię, to wyłącznie do kota. Palę w kominku, chodzę na długie spacery, patrzę w dzienne i nocne, prawdziwie ciemne niebo. Czytam – jakżeby inaczej – Walden, czyli życie w lesie Thoreau. Niezwykłe, jak mimo upływu czasu autor wciąż trafia w punkt: „Większość ludzi, nawet w tym stosunkowo wolnym kraju, na skutek zwykłej ignorancji i błędnego rozumowania tak jest zajęta wydumanymi troskami i nadmiernie ciężkimi obowiązkami, że nie potrafi zrywać piękniejszych owoców życia. […] Doprawdy nie ma dnia, aby pracujący człowiek znalazł czas na prawdziwą rzetelność albo pozwolił sobie na utrzymywanie najprostszych, ludzkich stosunków z sąsiadami, albowiem cena jego pracy spadłaby na rynku. Ma czas tylko na to, aby być maszyną”.
Ja nie chcę być maszyną. Wolę „zrywać piękniejsze owoce życia”, idę więc do ogrodu pozbierać owoce pigwowca. Będzie supernalewka na zimę.