Siedzę przy biurku i próbuję zacząć wreszcie pisać ten tekst. Jest kwadrans po dziesiątej, za oknem błękit nieba, obok paruje kawa. Koty nakarmione, wygrzewają się w słońcu. Sielanka. A jednak coś zgrzyta. A raczej warczy. To kosiarka goli nasz rozległy trawnik. Za chwilę włącza się alarm w którymś z aut pod blokiem. W tle wyje karetka. Zamykam okno. Wracam do tekstu.
Ale zaraz! Wczoraj skończyłam przecież Przerwę, powieść kanadyjskiej metyski Kathereny Vermette. Warto by się czegoś więcej dowiedzieć o Odżibwejach. Z Internetu informacje sypią się jak chipsy z rozerwanego opakowania. Skaczę od linka do linka, próbuję przyswoić nazwy, mapy, nazwiska, symbole. Od Pierwszych Narodów przechodzę do ziół na odporność, które rzekomo stosowali rdzenni Amerykanie, stąd już prosta droga do pandemii. Sprawdzam dzisiejsze newsy o COVID-19, łagodzeniu obostrzeń, kalendarzu szczepień. Obecna fala wyhamowuje, ale naukowcy już ostrzegają przed kolejnym wirusem. Przypominam sobie, że miałam spytać dzieci, jak się czują po szczepieniu. Dzwonię. Pytam. Słucham. Po chwili już nie pamiętam, po co właściwie dzwoniłam.
Stop! Przecież mam pisać. Deadline w piątek, a ja wciąż w polu. Już, już, jeszcze tylko rzut oka na FB – może odezwali się znajomi z Krakowa? Nie, z ich strony na razie cisza. Ale za to kolega zaprasza na spotkanie autorskie, koleżanka podsyła petycję w sprawie edukacji na temat zmian klimatycznych. To ważne, trzeba podpisać! Wcześniej jednak przeczytać, o co dokładnie chodzi. Studiuję treść apelu. Stan planety leci na łeb, na szyję, apokalipsa dyszy nam w kark. Poddenerwowana scrolluję walla. To polubię, tamtego nie, tu wrzucę komentarz, tam podlinkuję jakiś artykuł. Brnę w kolejnych postach, zahaczam o reklamy (fajna bluza z kapturem w ptaki), nerwowo sprawdzam pocztę.
Po trzech godzinach w głowie mam smog. Informacje wirują jak w bębnie pralki, o Odżibwejach wiem niewiele więcej niż rano. Wściekła na siebie, podgryzana przez narastające wyrzuty sumienia i zmęczona ruszam do kuchni. Gdzieś