Wychowani na kinie drogi, z głową pełną wakacyjnych wspomnień z turnusów wczasowych w dzieciństwie, podczas majówki ruszyliśmy na Pomorze Zachodnie szukać muszelek i dobrej architektury.
Bałtyk
„Bałtyków” jest wiele. Są w Mielnie, Rewalu, Łazach, Stegnie, Dźwirzynie, Mrzeżynie i kilku innych miejscowościach. Bywają uzdrowiskiem, hotelem, ośrodkiem wypoczynkowym, domem wczasowym, pensjonatem. Król jest jeden – sanatorium „Bałtyk” w Kołobrzegu. Potężny, nowoczesny w formie mimo swoich 50 lat. Stary aparycją mimo niedawnego remontu. Został wybudowany w drugiej połowie lat 60. przez Edmunda Goldzamta i Halinę Gurianową. Biały, modernistyczny, dominujący nad kołobrzeską linią brzegową. W tym modernizmie nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że Goldzamt należał do głównych teoretyków socrealizmu na ziemiach polskich, a „Bałtykowi” do tego rodzaju architektury naprawdę daleko. Tuż przed wojną stał na jego miejscu imponujący gabarytami, historyzujący Hotel „Strandschloss”, który był kwaterą feldmarszałka von Hindenburga w 1919 r. Budynek nie przetrwał drugiej wojny światowej, po tym jak miasto zamieniono decyzją Hitlera w twierdzę. Dzisiaj po animozjach polsko-niemieckich nie ma już śladu, bo gdy wchodzimy do środka, słychać na zmianę nasz ojczysty język i ten obowiązujący za Odrą. Mamy szczęście, za moment dansing! W pięknym pawilonie gastronomicznym hotelu, z którego rozciąga się panoramiczny widok na morze, zjawia się spora grupa kuracjuszy i formuje piękną, równą kolejkę jak za najlepszych lat komuny. Co rzucili? Pastelowe drinki z parasolkami! DJ Staszek puszcza polskie i zagraniczne szlagiery lat lekko minionych. Polacy i Niemcy wirują w tańcu.
Dostaliśmy pokój położony w drugim budynku hotelu o oryginalnej nazwie „Bałtyk II”. Bez widoku na morze i daleko od pawilonu. Zwykły, bez znaków szczególnych. W tym samym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, po co właściwie wyruszyliśmy w tę podróż? Czy by odnaleźć zapomniane obrazy naszego dzieciństwa? Beżowe abażury, rozklekotane radia, welurowe wersalki i niemiłą obsługę? Jeżeli tak, to pierwszy przystanek okazał się częściową porażką. Obsługa jest miła, a pokoje wyremontowane. Mogliśmy jeszcze pójść do „Perły Bałtyku”, „Muszelki”, „Gryfu” lub „Posejdona”. Architektonicznie te sanatoria prezentują się podobnie i są zapewne równie kultowe dla stałych bywalców sanatoriów co „Bałtyk”, ale zabrakło nam odwagi. Dla takich purystów jak my niemal każda modernizacja jest chybiona, a przyglądanie się jej – bolesne.
Nim jednak wyjechaliśmy definitywnie z Kołobrzegu, postanowiliśmy zajść jeszcze do sanatorium „Mewa V”. Miejsce to na swój sposób niezwykłe. W budynku, który został zaprojektowany pod koniec lat 60. przez Tadeusza Ćwierdzińskiego i Zofię Eldring, mieści się zakład przyrodoleczniczy. W ofercie borowinowe kąpiele i bicze szkockie oraz kosmetyki na bazie bursztynu.
Budynek zdobi piękna mozaika na wklęsłej elewacji. Wysoka, wypełniająca całą fasadę kompozycja jest wykonana z pokruszonej ceramiki, rozbitego czerwonego i zielonego szkła, kamieni z pobliskiej plaży. Zbudowano ją pod czujnym okiem projektantów Ireny Zahorskiej i Olgierda Szerląga. Układ mozaiki przypomina kosmos. Kolejne zarysy orbit promieniście oddalają się od centrum kompozycji, okręgu przedstawiającego słońce. Wszystko przeplatane jest pionowymi, falującymi pasami w różnych odcieniach. Gra materiałem jest najwyższej próby. Crème de la crème designu lat minionych.
W środku ani żywej duszy. W powietrzu unosi się intensywny zapach chloru. W pewnym momencie słychać jakieś odgłosy, stukot klapek, gdzieś plusk, gdzieś dźwięk zamykanych drzwi. Naciskamy srebrny dzwonek przy recepcji. Dźwięk odbija się echem po całym holu. Nikt nie odpowiada. Słyszymy ludzi, ale nikogo nie widać. Patrzą na nas tylko posadzone w ogromnych donicach palmy i paprocie. Milczące, ani drgną. Atmosfera oniryczna. Czas jednak nagli. Przed wyjściem oglądamy się za siebie z poczuciem, że jednak ktoś się za nami dyskretnie pojawił. Ale to tylko liście palmy zaszeleściły po otwarciu drzwi. Przeciąg subtelnie wprowadził trochę życia.
Tercet egzotyczny – Dźwirzyno, Rogowo, Mrzeżyno
Z ulicy Wyzwolenia, głównej dźwirzyńskiej arterii, trzeba skręcić w prawo, dokładnie naprzeciw pensjonatu „Ania”, w ulicę Spacerową. Po 200 m, mijając pensjonat „Cztery Pory Roku”, ujrzymy po lewej stronie, schowany pod rachitycznymi sosnami elegancki czerwono-biały pawilon.
Słowo pawilon pochodzi od łacińskiego słowa papilio. W języku dawnych Rzymian oznaczało ono motyla. Dzisiaj nazywa wolnostojącą budowlę, zwykle parterową, o lekkiej konstrukcji. Architekt zapewne znał etymologię tego słowa, ponieważ budynek rzeczywiście przypomina pięknego, uskrzydlonego owada. Ekspresyjny dach, którego cztery narożniki wzbijają się do góry niczym skrzydła, jest bardzo sugestywny. Prawie całkowite przeszklenie pawilonu dodaje mu lekkości i podkreśla dominację dachu nad resztą konstrukcji. Takich arcydzieł jest u nas coraz mniej.
„Proszę państwa – zaczyna poważnie szef pensjonatu „Cenaro” – tego za rok nie będzie”. Wydaje nam się, że się przesłyszeliśmy, ale właściciel ciągnie dalej: „Proszę mnie posłuchać. Ja już dawno chciałem to wyburzyć, bo co mi po tym. Stare jest. Ale się powstrzymałem, bo projektu na nowy nie miałem. A tak, to ludzie jeszcze muszą się mieć gdzie stołować, bo to pawilon śniadaniowy. Ale za rok już tego nie będzie. Ludzie chcą nowego. Chcą czegoś świeżego”.
Mówi z przekonaniem. Zdziwieni i lekko przerażeni odpowiadamy:
„Rozumiemy, gdyby pan na nim tracił tysiące złotych, bo trzeba ogrzewać w zimie, bo okna nieszczelne, bo konstrukcja nie trzyma. Ale, na miłość boską, pensjonat działa trzy miesiące w roku, nie ogrzewa go pan, wszystko sprawne, a w środku jest piękna mozaika. Przecież to kawał świetnej architektury. Naprawdę trzeba to burzyć?”.
Właściciel lekko zmienia nastawienie. Teraz już mówi z pewnym ubolewaniem. Jak przystało na handlowca, dopasowuje ton do oczekiwań. „No niby wiem, ale ludzi to nie interesuje. Oni pragną nowego. Nie chcą PRL-u. Ja nie mam innego wyjścia. Pan popatrzy, jak remontujemy sam ośrodek. Ludziom się podoba”.
Odwracamy się i rzeczywiście ośrodek wygląda na wyremontowany, ale czy to aby na pewno dobrze? Drewniane balustrady balkonów z grubej, lakierowanej deski są przeskalowane. Gres, którym wyłożono powierzchnie wokół okien, to pomyłka. Nie pasuje do elewacji i kolorystyki budynku. Pensjonat w oryginalnej formie jest jednak wyjątkowo subtelny. Są to trzy proste, piętrowe sześciany rozstawione po przekątnej, w równych odstępach. Każdy z budynków ma skromne, zgrabne patio. Z każdego narożnika wspinają się lekko wyprofilowane betonowe schody prowadzące do małych przedsionków, z których można wejść do pokoi. Wszystkie elementy tworzą spójną całość. Cała kompozycja ma ludzką skalę. Jednak to relacja między pawilonem a ośrodkiem jest niezwykła, wręcz przewrotna. Jesteśmy tą dychotomią zachwyceni. Jeżeli pawilon jest dynamiczny i ekspresyjny, to sam ośrodek – oszczędny i finezyjny. Tym bardziej szkoda słuchać o wyburzeniu.
Cechą wspólną wielu modernistycznych ośrodków wczasowych jest to, że nie wiadomo, kto je zaprojektował. Datę wybudowania też trudno ustalić. Gdy spytamy o dokładny czas powstania ośrodka „Cenaro”, właściciel odpowie tylko, że chyba jest z lat 70., ale nie wie dokładnie, bo kupił go dwa lata temu. Szukamy publikacji o nadmorskich ośrodkach, przewodników ze szczegółowymi informacjami, ale nic nie znajdujemy. To zaskakujące, bo wiele z nich prezentuje naprawdę wysoki poziom architektoniczny. Dźwirzyno jest pełne takich ciekawych realizacji. Warto wspomnieć o pensjonacie „Dorvit”, którego wschodnia elewacja jest szalenie ekspresyjna. Wykonana z drewna, gustownie pofalowana. Tuż obok znajduje się hotel „Helios”, który dumnie strzeże wjazdu do miasteczka od strony zachodniej. Jest duży, ale zgrabny, kompaktowy. Mimo niedawnego remontu prezentuje się dobrze, nie dodano mu spadzistego dachu, utrzymano modernistycznego ducha.
Ozdobą „Heliosa” jest jego basen. Obły, rozległy, niebieski – fragment egzotycznego resortu all inclusive na polskiej ziemi. Jest jeszcze pusty, sezon dopiero się zacznie. Dodaje mu to melancholijnego uroku. A tego właśnie poszukujemy.
Gdy wyciągamy aparat, natychmiast pojawia się ochroniarz. Taka sytuacja powtarza się wiele razy w ciągu tej podróży. Czego chcemy? Dla kogo, po co? Dziennikarze? A to nie wolno! Proszę rozmawiać z dyrekcją! I tak cały czas, jakby wszyscy mieli coś do ukrycia. Czy boją się, że złapiemy w kadrze szarą strefę? Uchybienia, samowole budowlane? My patrzymy na te budynki z czułością, one na nas – spode łba. Może nie przypominamy typowej klienteli domów wczasowych. Młodzi odwiedzają je coraz rzadziej. Ten świat odchodzi, czujemy to wyraźnie.
Ziemia obiecana
W poszukiwaniu pensjonatu idealnego zajechaliśmy aż na wyspę Wolin. Byliśmy już trochę zniechęceni, ale pokładaliśmy wielkie nadzieje w ostatnim resorcie, który wyszukaliśmy w Internecie.
Miały być domki letniskowe. Lekkie, o zgrabnej konstrukcji, trochę japońskie.
Niestety, ośrodek w Wisełce zastaliśmy zamknięty. Na domiar złego okazał się o wiele mniejszy niż na zdjęciach, domki były w opłakanym stanie, a w środku nawet psa z kulawą nogą. To było jak oglądanie agonii. I jak na filmie – niebo pociemniało, a wiatr się wzmógł.
Wróciliśmy do auta. Zrezygnowani odpaliliśmy samochód i prawie z zaciągniętym hamulcem ręcznym ruszyliśmy w stronę letniej stolicy zachodniego Wybrzeża. Międzyzdroje, ostatni punkt wycieczki.
Traf chciał, że kilka kilometrów za Wisełką ujrzeliśmy drogowskaz, który nas zafrapował. Strzałka w prawo i napis OW „Grodno II”. Niewiele myśląc, skręciliśmy w las. Może to ta perła, której szukamy? Na końcu drogi zastaliśmy piękny modernistyczny pensjonat. Był idealny! Podcięty cokół, dwa piętra pokoi, każdy balkon oddzielony żyletką z blachy, gruby gzyms, również blaszany. Rozbiegliśmy się jak podekscytowane dzieci, każdy w stronę innego detalu. Gdy w końcu zewnętrznymi schodami dotarliśmy na taras pierwszego piętra, przez plastikowe okna ujrzeliśmy salę jadalną z bajkową kolorową mozaiką z lat 60. Czego tam nie było! Zamek z basztami (chociaż o cebulastych hełmach, to na pewno piastowski!), syrenki walczące z rakami oraz rybami, rozgwiazdy! Całości kompozycji dopełniały podwieszany sufit kasetonowy i kuszące plastry sera na kremowym obrusie o falującym brzegu. Byliśmy zachwyceni. Poczuliśmy się znowu jak na kolonii. Zostajemy! Nadmorska arkadia odnaleziona!
Zbiegliśmy na dół i pędem do recepcji. Telewizor gra. Na ekranie piłka nożna, finał Pucharu Polski. Na fotelach panowie z wąsem i piwem, na stolikach obrusiki z haftem, za ladą pani recepcjonistka.
„W czym mogę pomóc?” – pyta, nie wiedzieć czemu zdziwiona naszą obecnością.
„Poprosimy pokój, a nawet dwa”.
„Bardzo chciałabym pomóc, ale nie mogę” – odpowiada spokojnym głosem.
„Ależ czemu? Szanowna pani, pensjonat w połowie pusty. Musimy się tu zatrzymać”.
„Proszę państwa, ja bym bardzo chciała, naprawdę. Ale rezerwacje tylko przez zakład pracy w Katowicach. A państwo rozumieją, dzisiaj praktycznie święto, w Katowicach zamknięte, już się państwo nie dodzwonią. No, przykro mi”.
„Ale nie ma żadnej nadziei?”
„Niestety. Może znajdą coś państwo w Międzyzdrojach”.
Nie jesteśmy już dziećmi, ale buzie wygięły nam się w podkówki. Szczególnie że panowie za nami wyglądali tak, jakby potrzebowali kompanów do meczu, a ten pensjonat, jakby potrzebował takich kuracjuszy jak my. Wychodziliśmy zrozpaczeni.
„Proszę uważać przy wyjeździe z ośrodka! – woła za nami recepcjonistka. – Są państwo w Wolińskim Parku Narodowym i jako niedoszli goście hotelowi nie macie przepustki, by jechać przez naszą drogę wewnętrzną. Jeżeli strażnicy złapią, a wczoraj łapali, to będzie 300 zł mandatu. Powodzenia!”.
Turnus mija
Międzyzdroje, które wyobrażaliśmy sobie jako Monako polskiego Wybrzeża ze względu na odbywający się tam co roku festiwal gwiazd, rozczarowały nas zupełnie. Może dlatego, że i tak byliśmy smutni. Domów wczasowych brak, zatrzymaliśmy się w gościnnych pokojach. Gościnnych z nazwy tylko. Ślady dzieciństwa, których szukaliśmy, istnieją już tylko w tej obscesowości właśnie. Dewiza „klient nasz pan” na Wybrzeżu nie wszędzie obowiązuje. Kolację przerwał nam kelner, informując, że pora już do domu – z wdziękiem sklepowych z mięsnego czasów PRL-u.
Wizualne tropy sielankowych turnusów zanikają. Marzyliśmy o wytyczeniu trasy, w którą chcieliśmy zaprosić innych miłośników stylistyki retro, ale to się nie udało. My dorośliśmy, Pomorze się zmieniło. I tylko muszelki przywieźliśmy takie same.
Poza muszelkami przywieźliśmy z Pomorza sześć słów: nudysta, dorsz, parawan, bursztyn, zimny i turnus. Michał Rusinek wrzucił je wszystkie do jednego wierszyka.
Wierszyk nadmorski
Fala liże,
słońce praży,
leżak leży,
piasek parzy,
bryza muska
płeć nudyście
co się pluska
zamaszyście,
ten się gorszy,
kto niemądry
brakło dorszy?
będą flądry!
jod się wdycha,
skóra schodzi,
parawanem
lud się grodzi,
wodorosty
morze niesie,
plażowiczki
są w toplessie,
szkoda, że nie
te co trzeba…
ależ bursztyn!
wielkie nieba!
to są cumy,
a to reje,
słońce krzepnie,
blask ciemnieje,
zimny wieczór,
ostry dancing,
albo w Zoppot,
albo w Danzi(n)g,
piasek parzy
fala liże
– taki turnus
coraz bliżej.
Michał Rusinek