Przegląd dobrych wiadomości i spostrzeżeń Jakuba Basa.
Ćwiczenia na stres
Podczas zajęć zdalnych nowojorska neurobiolożka dr Wendy Suzuki postanowiła poeksperymentować na studentach. Na początku zoomowego spotkania wypełnili krótki formularz, który miał określić ich stopień zestresowania. Wyniki zaskoczyły dr Suzuki – u większości z grupy testowej poziom stresu właściwie wymagał już leczenia. Ale wtedy pani doktor zaordynowała badanym 10 minut gimnastyki. Po tym czasie zasapani studenci wypełnili kwestionariusz jeszcze raz. Okazało się, że u wszystkich ankietowanych poziom lęku i napięcia wyraźnie spadł, i to często do normalnego poziomu.
O zaletach ruchu wiemy od dawna. Do tej pory przekonywano nas do regularnego, przynajmniej półgodzinnego wysiłku trzy lub cztery razy w tygodniu – to jednak wymaga motywacji i samodyscypliny, a o nie niełatwo. Zdaniem dr Suzuki czas więc pożegnać wysokie wymagania i wrócić do metody małych kroków. Kilka przysiadów między spotkaniami na Zoomie, spacer do osiedlowego sklepu, parę kroków przebieżki. Liczy się każdy wysiłek. Pięć pompek w przerwie ulubionego programu to więcej niż zero pompek cztery razy w tygodniu. Małe dawki ruchu łatwiej wpleść w codzienność, a co najważniejsze – nie ryzykujemy rozczarowaniem na swój temat, bo nie zawieszamy sobie wysoko poprzeczki. Spontaniczne pajacyki pomogą przegonić covidową mgłę. Warto spróbować!
Zielono w głowie
Dzieci wiedzą, co robią, gdy nie chcą wychodzić z parku; dla ich zdrowia psychicznego właściwie byłoby najlepiej, gdyby tam zamieszkały. To nie żart, właśnie tak mówią poważni naukowcy z Aarhus Universitet w Danii.
W badaniu, które przeprowadzili, nie oszczędzali sił i środków. Wzięli pod uwagę dane z prawie 30 lat (1985–2013), a próbą, na jakiej się skupili, było – bagatela! – 900 tys. osób. Duńscy badacze przyjrzeli się wszystkiemu: od dochodów i wykształcenia przez historię chorób w rodzinie aż po to, czy badani mieli w dzieciństwie łatwy dostęp do zieleni (sprawdzając to, naukowcy bazowali na archiwalnych zdjęciach satelitarnych). I cóż się okazało? Ano to, że jeśli w pierwszych latach życia dzieci są pozbawione parku, łąki czy choćby skweru, to ryzyko wystąpienia u nich zaburzeń psychicznych w okresie dorastania lub dorosłości rośnie aż o 55% w porównaniu z osobami, których dzieciństwo było wprost zanurzone w przyrodzie.
Co ciekawe, jeśli tereny zielone występowały niedaleko, ale trzeba było do nich dojechać np. autobusem czy autem, to ich dobroczynny wpływ okazywał się dużo mniejszy niż wtedy, gdy zieleń była nawet i skromniejsza, lecz znajdowała się tuż pod oknem. Może to świadczyć o tym, że nie o świeże powietrze tu chodzi, tylko o namacalne doświadczanie natury.
Wnioski z badania może i brzmią banalnie, ale z drugiej strony dziw, że nikt z naukowców na świecie nie podjął wcześniej tego tematu. Komentująca duńskie badanie neurolożka prof. Kelly Lambert z University of Richmond jest jednak pełna optymizmu. Jej zdaniem trudno sobie wyobrazić, by tak jednoznaczne wyniki nie były odtąd brane pod uwagę przy planowaniu przestrzennym miast. Trzymamy kciuki, by dotarły one też do polskich włodarzy, i to szybko, zanim na naszych osiedlach zielone pozostanie już tylko logo sklepu popularnej sieciówki.
Reiki w szpitalu
Już w ponad 400 szpitalach w USA dostępne są zabiegi z zakresu medycyny komplementarnej i alternatywnej. Do najczęstszych należą: akupunktura, akupresura, joga, terapie ajurwedyjskie, reiki, refleksologia, światłoterapia czy aromaterapia.
Zbiorcze pojęcie „wellness” (ang. dobrostan, dobra kondycja) używane jest w dzisiejszym znaczeniu od początku lat 60., kiedy to ukazała się książka Halberta L. Dunna High-Level Wellness. On z kolei zaczerpnął je z dokumentu WHO z 1948 r. Właśnie w nim po raz pierwszy zdrowie zostało zdefiniowane jako stan, w którym zaspokojone są potrzeby biologiczne, psychiczne i społeczne człowieka. Oznaczało to zupełne odwrócenie perspektywy: odejście od pojmowania zdrowia wyłącznie jako stanu wolnego od schorzeń. Zmiana myślenia o zdrowiu otworzyła drogę alternatywnym terapiom, których popularność cały czas rośnie.
Jak jednak zmierzyć realny wpływ reiki lub jogi na zdrowie pacjentów? W amerykańskiej medycynie walczą ze sobą dwa obozy. Przeciwnicy metod alternatywnych ostrzegają przed „wiedźmizacją” medycyny. Z drugiej strony mamy uznanych specjalistów, np. prof. Timothy’ego Caulfielda z University of Alberta, którzy przyjmują wszelkie dostępne i poprawiające stan pacjentów praktyki z zainteresowaniem oraz otwartością.
Wartość rynku usług związanych ze zdrowiem w samych tylko Stanach szacuje się na ponad 4 biliony dolarów, jest więc o co walczyć. Zadecyduje klient, a szpitale – jako instytucje w pewnym sensie usługowe – będą zapewne kształtowały ofertę zgodnie z jego wolą. Dla chorych i cierpiących, poszukujących ulgi, naukowa kwalifikacja danej procedury może nie mieć większego znaczenia. Liczy się to, co działa.
Pochwała prostoty
Och, tęsknoto za dobrym, prostym życiem! Już starożytni filozofowie opiewali jego zalety. Z jakiegoś jednak powodu całym postępem i rozwojem ludzkości kieruje nienasycony głód nowości, udogodnień, przedmiotów, zbytku. Ze wszystkich działań matematycznych mnożenie, czy może lepiej powiedzieć: pomnażanie, zdecydowanie najbardziej przypadło nam do gustu. Dopiero pandemia zmusiła ludzkość do zrewidowania wybranego stylu funkcjonowania w świecie na niespotykaną wcześniej skalę. Wiatr odnowy jak zawsze porwał ze sobą głównie młodych – to oni zaczęli dostrzegać tyranię nieustającego wzrostu, to oni masowo wrócili do diet opartych na roślinach i odrzucili korporacyjne standardy produktywności.
Odgórnie narzucona, pandemiczna rezygnacja z ciągłej gonitwy budziła w pierwszym odruchu lęk. W większości przypadków był on przejściowy. Zwolnienie uwolniło nas. Być może więc po przymusowej izolacji i ponownym odkryciu wartości prostego życia, które wcześniej – w pędzącym na oślep świecie – mogło się wydawać nudne, w końcu weźmiemy sobie do serca złote myśli mądrych Greków. I wyjdzie to światu, wykorzystanemu już prawie do cna, na dobre. Czego sobie i Państwu życzymy.
Wespół w zespół
Dawno temu logicznie myślący Europejczycy uważali, że łabędzie są zawsze białe. I te, które widywali nad głowami, i te na wodzie – zawsze były białe. Wszystko się zgadzało. Na podstawie danych wysnuto ogólną teorię. Logiczne? Logiczne.
Do czasu – a konkretnie do 1697 r., kiedy to kapitan Willem de Vlamingh dopłynął do Australii i zobaczył czarne łabędzie. Dawny logiczny wywód okazał się błędny. Ponad trzy wieki później nadal przepuszczamy rzeczywistość przez filtr naszych zmysłów – z różnymi efektami. Oparcia szukamy więc w nauce. I też skutki tego są różne. Bo czy nauka umie udzielić jednoznacznej odpowiedzi na tak ważne pytania jak: czy twoja rodzina cię kocha? Skąd bierze się nienawiść? Kto był najlepszym piłkarzem w historii?
Weźmy pod uwagę te trudne do zdefiniowania siły, które stoją za większością ludzkich zachowań: miłość, piękno, poczucie sensu. Nauka okazuje się wobec nich w dużej mierze bezbronna. Bez miłości nie sposób wyobrazić sobie rodziny czy przyjaźni. Cenimy i podziwiamy sztukę, bo potrzebujemy piękna. Pracujemy i chcemy czuć, że nasze działania nadają życiu sens. Najbardziej zbliżymy się więc do prawdy wtedy, gdy pogodzimy naukowe dociekania z rozważaniami filozoficznymi. Pilny student życia nie może zrezygnować z żadnej z tych dwóch dziedzin.
Czas na życie
Ostatnio karierę na Zachodzie robi pojęcie time millionaires. Termin, niemający jeszcze polskiego odpowiednika (dosłownie: milionerzy czasu, a mniej dosłownie: zasobni w czas), pojawił się pierwszy raz w 2016 r. na łamach „Financial Times” w artykule Nilanjany Roy o pracownikach wyższych szczebli korporacyjnej drabiny, którzy postanowili odzyskać czas wolny, nawet kosztem rezygnacji z lwiej części zarobków. Ponad pięć lat później zjawisko to osiągnęło takie rozmiary, że nadano mu nazwę „wielka rezygnacja” (ang. Big Quit).
Tylko w kwietniu 2021 r. pracę całkowicie porzuciły 4 mln Amerykanów. Ponad 56% bezrobotnych Brytyjczyków przestało szukać kolejnego zajęcia. I wielu socjologów się temu nie dziwi: Brytyjczycy mają najdłuższe godziny pracy w Europie, ich dzisiejsza przeciętna pensja jest niższa, niż była przed kryzysem 2008 r., a koszty opieki nad dziećmi coraz wyższe. Zmiana priorytetów to również skutek uboczny pandemii. Kto odkrył, że pracując zdalnie, może łatwiej realizować prywatne pasje, ten niechętnie wraca do wcześniejszego trybu życia.
Oczywiście zjawisko „wielkiej rezygnacji” nie dotyczy wszystkich. Na takie rozwiązanie nie mogą sobie pozwolić ci, którzy otrzymują pensje podstawowe i są pozbawieni możliwości pracy zdalnej. Jednak jest duża szansa, że zmiany na rynku pracy – wymuszane dzisiaj przez tych, którzy odmawiają zaharowywania się – w pewnym momencie obejmą wszystkich zatrudnionych. Co zatem będzie dalej? Prawdopodobnie czeka nas humanization of work, czyli uczłowieczenie pracy. Chcemy ją wykonywać po swojemu, we własnym rytmie i z zachowaniem szacunku do innych obszarów życia. I nie przeszkadza nam, że zarobimy mniej.