O tym, dlaczego po wizycie u fryzjera mniej boimy się śmierci, a w dusznej szatni przy siłowni nie tak chętnie ufamy ludziom, mówi prof. Wiesław Łukaszewski, psycholog, w rozmowie z Katarzyną Sroczyńską.
Katarzyna Sroczyńska: Czy psychologów interesuje to, dlaczego wybieramy raczej rzeczy ładne niż brzydkie i jakie są konsekwencje takich wyborów dla naszego samopoczucia?
Prof. Wiesław Łukaszewski: Psychologia i jej sukcesy w XX w. były skupione wokół efektywności: tego, co jest praktyczne, co się przydaje, na czym można zarobić. W związku z czym uznano, że to, co jest praktyczne, jest ważniejsze niż inne. Stoi też za tym ukryte przekonanie, że użyteczne jest zarazem dobre. Ten sposób myślenia ma swoje ograniczenia, ale przyniósł kolosalny postęp w psychologii. Tyle że z pola widzenia straciliśmy inne rzeczy, mianowicie to, że przyjemne lub nieprzyjemne, dobre lub złe nie musi być praktyczne. Albo że ważne może być coś zdumiewająco błahego. Znam pana, dla którego najważniejszą rzeczą na świecie są gołębie pocztowe. Dla mnie gołębie pocztowe mogłyby nie istnieć. Ale kiedy on mnie pyta, co dla mnie jest najważniejsze, a ja mu odpowiadam, też patrzy na mnie z pobłażliwością. To dobry człowiek, taki św. Franciszek.
Kiedy psycholodzy wpadli na pomysł, żeby zapytać, co jest ciekawe?
Gdzieś w połowie XX w. I tu otworzyły się nieprawdopodobne perspektywy. Cały szeroki nurt psychologii poznawczej pokazał, że ciekawe jest to, co jest niezrozumiałe, niejednoznaczne, sprzeczne, wątpliwe, skomplikowane. Badania nad tym dostarczyły wiele wiedzy. Natomiast cały czas omijamy jedną ważną kwestię codziennego wartościowania: ludzie pytają nie tylko o to, co jest ważne, praktyczne, ciekawe, ale przede wszystkim – co jest ładne, a co brzydkie. A więc nie chcą kupować brzydkich butów, tylko ładne. Nie chcą mieć brzydkiej fryzury. Nie chcą mieszkać w brzydkim mieście. Brak zainteresowania tymi pytaniami to poważna słabość psychologii.
Psycholodzy wychodzą z założenia, że mowa o indywidualnych preferencjach. Ktoś lubi plastikowe kolczyki, a ktoś inny brylanty. Jednemu to się podoba, drugiemu tamto.
A może jest coś, co się podoba wszystkim?
Kiedyś pewien znakomity grafik, bliski mi człowiek, zapytał mnie: „Czy ty może wiesz, dlaczego Sophia Loren podoba się wszystkim?” Nie wiedziałem. „Jakbyś się dowiedział, to depeszuj”. To pytanie zapadło mi w pamięć.
Z psychologicznej perspektywy można tu znaleźć dwa punkty zaczepienia. Gatunek Homo sapiens jest wyjątkowo uprzywilejowany pod pewnym względem: mianowicie mamy nieprawdopodobną zdolność tworzenia wyobrażeń dotyczących różnych możliwych stanów. Niektóre z nich są projekcjami stanów lepszych, a nawet idealnych. Na przykład mogę pomyśleć, że jestem wysokim blondynem o fiołkowych oczach. Te wyobrażenia nadają kierunek naszemu dalszemu myśleniu i działaniu. Część z nich jest możliwa – stanowią świetne kryterium, którego ludzie używają do oceny swoich myśli i działań.
Ten mechanizm produkowania lepszych wersji jest naturalny.
Ładniejszych wersji…
Ale tu pojawia się drugi mechanizm związany z tym, co się nam podoba, rozmaicie nazywany w psychologii. Można powiedzieć, że jest to poszukiwanie struktur domkniętych. Kiedyś przeczytałem wyniki badań dotyczące artystów, których zapytano, po czym poznają, że obraz jest już gotowy. Większość odpowiadała bez żadnych wahań: „Po prostu wszystko siedzi na swoim miejscu”. Czyli krótko mówiąc, coś tu się domknęło, struktura przestała wewnątrz zgrzytać. Gdybym miał szukać tego, co charakteryzuje te domknięte struktury, to wskazałbym na przykład złoty podział. Prawie nikt nie wie, co to jest, ale gdy ma wybrać najpiękniejsze proporcje, to najczęściej wybiera właśnie złoty podział.
Chodzi jednak o coś jeszcze. Różne dane wskazują, że ludzie oceniają własną urodę znacznie lepiej, niż oceniają ją inni. Robert Zajonc, nasz znakomity amerykański kolega, pokazał, że im częściej się z kimś lub czymś kontaktujemy, tym lepsze mamy o tej osobie czy rzeczy zdanie. Chyba że na początku byliśmy bardzo negatywnie nastawieni. Wtedy z czasem nasze nastawienie staje się coraz mniej negatywne. Zajonc nazwał to efektem zwykłej ekspozycji.
Czyli podoba nam się to, co znamy, co już widzieliśmy. Czy to znaczy również, że ktoś, kto wygląda przeciętnie, jak wszyscy inni, będzie nam się bardziej podobał?
Zaraz do tego dojdziemy. Prowadzono wiele badań, w których wielokrotnie nakładano na siebie obraz tego samego obiektu, np. osoby, domu w różnym oświetleniu, płatka śniegu. Okazało się, że im więcej jest tych składowych, tym bardziej nam się podoba taki składany portret. Lubimy to, co jest uśrednione, uschematyzowane.
Ale przecież Sophia Loren, która – jak Pan powiedział – wszystkim się podobała, wcale nie była przeciętna!
Ale była wszędzie. Jak proszek do prania czy nowa pasta do zębów na reklamowej planszy. Nie przypadkiem, kiedy jedziemy samochodem autostradą, co rusz mamy plakat reklamujący ten sam produkt. Każdy przytomny kierowca raz go widział, więc po co mu więcej? Właśnie po to, żeby się coraz bardziej mu podobał. Nie po to, żebyśmy o nim myśleli, tylko żebyśmy bezwiednie nabierali przekonania, że jest dużo wart z perspektywy hedonistycznej czy estetycznej.
Dlaczego tak się dzieje?
Mówi się, że za tym stoi mechanizm ekonomizacji w funkcjonowaniu mózgu. To sposób oszczędzania zasobów poznawczych i energetycznych – niesłychanie użyteczny.
Mózg nagradza sam siebie za to, że szybko coś rozpoznał? Jest tak z siebie zadowolony, że aż zaczyna mu się podobać?
Tak można obrazowo powiedzieć. To ma też pewne skutki pragmatyczne. Żeby rozpoznać jakiś obiekt, potrzeba czasu. W związku z tym prototypowe obiekty, które powstają jako schemat, są uprzywilejowane. To działa nie tylko w kategoriach estetycznych. Poprośmy ludzi, żeby wymienili różnego rodzaju owoce. Prawie wszyscy na pierwszym miejscu wymienią jabłko. Nie malinę, nie poziomkę. To jabłko jest centrum kategorii „owoce”. Gdy zapytamy o ptaki, dowiemy się, że wróbel. Inaczej mówiąc, częstość powtarzania się pewnych egzemplarzy sprawia, że one stają się najbardziej wyraziste i są najlepszym punktem odniesienia. Czyli przeciętność ma swoje zalety – znacznie większe, niż nam się wydaje.
Ale jest jeszcze inny aspekt estetycznego wyglądu. To odkryty przez Konrada Lorenza mechanizm schematu dziecięcości. Zarówno u ludzi, jak i u zwierząt dzieci wywołują pozytywną reakcję. Są lepiej traktowane niż dorośli. Ale mało tego, dzieciom czy obiektom, które mają dziecięcą charakterystykę, przypisuje się znacznie więcej pozytywnych emocji, a także postrzega się je jako urodziwe. W kinematografii europejskiej absolutnym spełnieniem ideału dziecięcości była Brigitte Bardot – kobieta dziecko. Wydawała się przepiękna i wydawała się szczęśliwa, chociaż niekoniecznie taka była.
To brzmi jak podstęp natury: żeby nas przekonać do opieki nad młodymi, sprawia, że wydają się nam słodkie i śliczne. A czy ten schemat, który zadziałał w przypadku urody Brigitte Bardot, dotyczy też mężczyzn?
Z mężczyznami jest trudniej. Większość uogólnień dotyczących estetycznej strony ludzkiego wyglądu pochodzi z badań nad kobietami. Chociaż jest przykład dotyczący mężczyzn. Walt Disney przed laty zapytał amerykańskich psychologów, jak wygląda osoba, która podoba się wszystkim, niezależnie od kultury, wieku czy płci. I oni na podstawie badań skonstruowali takiego bohatera – to jelonek Bambi.
Przy wypadku oceny wyglądu mężczyzn działa wiele mechanizmów, których natura nie jest znana. W bardzo ciekawych badaniach prowadzonych ostatnio przez moją doktorantkę Dagmarę Gawron pokazywano ludziom ich własne zdjęcia, zmodyfikowane cyfrowo. Połowie badanych nie mówiliśmy o tej modyfikacji, a połowa spośród nich – mężczyzn i kobiet – dowiedziała się o tym. Poprosiliśmy wszystkich o wybranie tego zdjęcia, które najbardziej się im podoba. Kobiety wybierały to najbardziej upiększone. Mężczyźni – to realne. Ale w tej grupie, której o modyfikacji nie powiedzieliśmy, część panów wybrała zdjęcie zmodyfikowane. Wynikałoby z tego, że kobiety i mężczyźni kierują się innymi standardami. Jak to dokładnie wygląda, to jeszcze kwestia wielu badań. Warte są zachodu, bo za tego rodzaju rozstrzygnięciami kryje się problem zadowolenia i niezadowolenia z własnego wyglądu, a to niezadowolenie zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet zaczyna sięgać sufitu.
Nasi dziadkowie wydawali się sami sobie ładniejsi?
Zdecydowanie byli bardziej niż my zadowoleni z własnego wyglądu. Teraz to niezadowolenie rośnie liniowo. Z wyjątkiem oceny wzrostu, być może dlatego, że kolejne pokolenia są coraz wyższe. Natomiast twarz, piersi, biodra, nogi, brzuch – to wszystko budzi niezadowolenie. U kobiet przede wszystkim okolice bioder. U mężczyzn – brzuch i ramiona.
A dlaczego to się stało dla nas aż tak ważne?
Może to być zaskakujące, ale jednym ze źródeł idealnych wizerunków były i są ideologie, np. prawdziwy Aryjczyk. To jest przykład perfekcyjnie pokazujący, jak ideologia ukształtowała na jakiś czas wzorzec atrakcyjnego wyglądu.
Drugi mechanizm to lansowanie wzorców urody. Z najwyższą uwagą śledzę różne fora internetowe, bo chociaż tam się pisuje przeważnie brednie, to te brednie nie są przypadkowe. Pojawiają się z jakiegoś powodu. Dowiaduję się na przykład, że teraz podobają się brodaci mężczyźni albo kobiety z dorodnym biustem. No i wokół biusty rosną gwałtownie. Albo brody, choć z brodą jest łatwiej. Co gorsza, standardy urody ewoluują w kierunku kompletnie nierealistycznym. Jak nie masz 120 cm nóg, to nie ma o czym mówić. Wszystkie topowe modelki mają powyżej 180 cm, a nawet więcej, wzrostu, i ważą do 60 kg. A przeciętna Amerykanka ma 164 cm wzrostu i prawie 70 kg wagi.
Ale czy te modelki rzeczywiście tak bardzo się podobają? Mnie się wydaje, że są przede wszystkim frustrujące dla kobiet jako nieosiągalny ideał.
Bez wątpienia są pewnym punktem odniesienia. Większość depresji młodzieńczych dotyczy porównań na tle urody. Przede wszystkim dotyka to dziewcząt, ale nie tylko. Żeby sobie poradzić z presją tych idealnych wizerunków, można się uciekać do mechanizmów relatywizacji. Po pięćdziesiątce tak sobie porównujemy: jest gorzej, niż było, a miało być lepiej, innym jest lepiej. I można by oczekiwać, że w konsekwencji kamień do szyi i do wody. Bo innego wyjścia nie ma. Po jakimś czasie wszystko mija. A nic się nie zmieniło. Nic. W każdym razie nic na lepsze. Ale zaczyna działać strategia „jak na swoje lata”. Jak na swoje lata, to ja jestem całkiem, całkiem.
Można też zaprzeczać lansowanemu ideałowi. To się często dzieje, np. gdy pokazują Anję Rubik, dziewczęta mówią, że to wieszak, kościotrup itd. Ale w większości przypadków – tego dowodzą przynajmniej liczne dane – te porównania skłaniają ludzi do zrobienia czegoś z samym sobą.
Do zrobienia czegoś z wyglądem?
Przede wszystkim. W tym domu na parterze jest gabinet medycyny estetycznej i kiedy piję kawę, zwykle patrzę w okno i przyglądam się jego klienteli. Młode kobiety, średnia wieku moim zdaniem około trzydziestki, przychodzą „coś zrobić” ze swoją urodą. Nie ma polskich statystyk na ten temat, ale np. w USA rocznie wykonuje się ponad 1,5 mln zabiegów chirurgicznych korekty urody i ponad 8,5 mln niechirurgicznych. W ciągu trzech lat liczba zastosowań botoksu wzrosła o prawie 4 tys. proc.
Lansowaniu wzorców urody towarzyszy uporczywe wpajanie przekonania, że zmiana jest obowiązkiem każdego z nas. Musisz coś z tym zrobić. Jeśli nie robisz, jest to traktowane jak objaw niechlujstwa, psychicznego rozmamłania, odpuszczenia sobie, upadku. I efekt jest taki, że ludzie rzeczywiście coś robią. Najczęściej się odchudzają. Ale niewielu z nas zdaje sobie sprawę, jakie są średnie wyniki tego odchudzania. Japończykom rocznie udaje się schudnąć 0,68 kg, Irańczykom – 0,6 kg w kilka miesięcy, mieszkańcom Wielkiej Brytanii – około 1,5 kg przez pół roku. Jedynie Kanadyjczycy odchudzają się z jakim takim sukcesem.
I po co my to wszystko robimy? Ogromne pieniądze, ogromna inwestycja czasu, energii, a wynik słabiutki.
No właśnie. Wydawałoby się to kompletnie niedorzeczne. Ale nie jest. Im dłużej ludzie prowadzą program kontroli wagi, tym bardziej są z siebie zadowoleni. Mają lepsze samopoczucie. Krótko mówiąc, sam fakt zaangażowania się w korektę własnego wyglądu przynosi pozytywne emocje. I to jest dosyć zaskakujące.
Ale to by znaczyło, że wcale nie wygląd przynosi te pozytywne emocje, tylko aktywność.
Tak. Ale dlaczego? Przecież ten ktoś się waży. Okazało się, że za tym idzie proces samooszukiwania. Badaliśmy uczestników wczasów odchudzających. Mieli notować codziennie, co zjedli. I zapisywali: tarta marchewka, sałatka itd. A potem wychodzili do miasta. Za nimi – o czym tamci nie wiedzieli – nasi współpracownicy. W mieście ci odchudzający się wpadali na pizzę, smażoną rybę, frytki. A wieczorem w tabeli zapisywali znowu, że jedli tylko tartą marchew i sałatkę. No i byli z siebie zadowoleni.
Ale jeżeli już rzeczywiście w wyniku starań i zabiegów zaczniemy wyglądać lepiej, to czy to zmienia coś w myśleniu o sobie?
Na krótko. Badania nad osobami, które poddały się różnego rodzaju zabiegom kosmetycznym – chirurgicznym czy niechirurgicznym – pokazują, że przez pierwsze tygodnie, czasem nawet miesiące, rośnie poczucie atrakcyjności. Ludzie myślą: „Mam piękne piersi”, „Mam większe powodzenie”. Po czym to zadowolenie wygasa. I wtedy najczęściej pojawia się pomysł, że trzeba zrobić coś jeszcze. Mieliśmy kontakt z panią, która miała tych operacji kosmetycznych 18. Po każdej była zachwycona. Niezbyt długo.
Trzeba jednak powiedzieć, że za tym zadowoleniem stoi coś głębszego. Badaliśmy na przykład przypadkowe kobiety, które przychodziły do fryzjera i do solarium. Najpierw zajmowaliśmy się ich samopoczuciem. Sprawdzaliśmy bilans emocjonalny przed fryzjerem i po fryzjerze. No i ten bilans oczywiście rósł. Ale później sprawdzaliśmy za pomocą dość dyskretnej metody wskaźnik lęku przed śmiercią. I okazało się, że po wizycie u fryzjera on się obniża!
Wychodząc od fryzjera, ludzie boją się śmierci mniej, niż bali się, kiedy byli jeszcze nieuczesani albo nieostrzyżeni?
Tak! Poprawa nastroju wydała nam się oczywista, ale to drugie już nie. Pomyśleliśmy, że musimy zobaczyć, co będzie z tym nastrojem i lękiem, gdy zbadamy osoby, które poddają się bardzo bolesnej depilacji. Założyliśmy, że po doświadczeniu bólu nie powinny mieć dobrego nastroju. Tymczasem wiele z nich było w nastroju wręcz euforycznym, a w dodatku także ten zabieg pociągał za sobą redukcję lęku przed śmiercią. Może więc to „pindrzenie się” nie jest wcale takie płytkie, jak nam się wydaje.
W innym badaniu zajmowaliśmy się szczególnym połączeniem, jakim jest zadowolenie z własnego wyglądu i własnego związku. Co jest tu ważniejsze? Okazało się, że trudno powiedzieć. Ale przy okazji sprawdzaliśmy też poziom lęku przed śmiercią. Był najsilniejszy u osób niezadowolonych i z jednego, i z drugiego. Stosunkowo słabszy w przypadku wysokiego zadowolenia z siebie, ale silniejszy w przypadku zadowolenia ze związku.
Czy dobrze zrozumiałam, że zadowolenie z własnego wyglądu bardziej chroniło przed egzystencjalnymi lękami niż zadowolenie ze związku?
Tak.
To zupełnie niezgodne z intuicją. Wydawałoby się, że to relacje z ludźmi nas chronią.
Ale trzeba dodać, że najsilniejszy efekt ochronny dawała interakcja obu pozytywnych wskaźników. Lęk przed śmiercią był najmniejszy u osób, które były zadowolone i ze swojego wyglądu, i ze związku.
Czyli to nasze bieganie, siłownia, nakładanie kremu, te miliony wydawane na całym świecie po to, żebyśmy lepiej wyglądali, to może być próba poradzenia sobie z tym, czego się w głębi duszy boimy.
Przy czym niepokój nie musi dotyczyć tylko śmierci. Zdaniem amerykańskiego terapeuty Irvina Yaloma współwystępują w nas obok siebie: lęk przed śmiercią, przed samotnością, przed utratą wolności i przed pustką. To może być tak, jak twierdzi psycholog społeczna Jamie Goldenberg, że ludzie wolą być ładni niż zdrowi. I zaniedbują lekarskie zalecenia nawet wtedy, kiedy istnieje zagrożenie życia. Goldenberg prowadziła badania z kobietami po amputacji piersi, które miały zakaz opalania się. Ale one chciały być przede wszystkim ładne, więc i tak się opalały. W ich odczuciu to, że były ładne, chroniło je przed śmiercią bardziej niż to, że unikają zagrożeń. To jest fascynujące.
Bliska mi osoba w ostatniej fazie choroby nowotworowej, tuż przed kolejnym pobytem w szpitalu, z którego już zresztą nie wróciła,zamówiła do domu fryzjera. Sądziłam, że chodziło przede wszystkim o poczucie, że ma się nadal kontrolę choćby nad częścią życia.
Myślę, że jedno nie wyklucza drugiego. Być może myślimy o kontroli, a głębiej ukryte są lęki egzystencjalne. To może dobrze ze sobą współwystępować.
W bibliotece w muzeum w Auschwitz jest praca byłej więźniarki o modzie obozowej.
To wyraźnie pokazuje, że aspekt estetyczny jest silnie powiązany z egzystencjalną maszynerią, która dotyczy naszych fundamentów: żyć albo nie żyć, być wolnym albo nie być wolnym.
Norwid pisał: „Bo piękno na to jest, by zachwycało/do pracy”. Osiemnastowieczny filozof Edmund Burke uważał, że to, co jest przyjemne dla zmysłów, powoduje wzrost sił życiowych. Czy psychologia coś wie o tym, by od obcowania z pięknymi rzeczami albo bycia pięknym bardziej nam się chciało pracować?
Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie. Być może za tym stoi ukryte założenie, że piękno jest lepiej zorganizowane, lepiej urządzone niż brzydota. A „lepiej urządzony” świat to taki, w którym łatwiej się żyje. Ludzie częściej mówią o czymś innym, nie o tym, że lepiej im się pracuje, kiedy jest pięknie, tylko że lepiej im się pracuje u siebie. To „u siebie” można rozmaicie rozumieć. Ja sam, żeby coś napisać, coś wymyślić, muszę być w domu.
Ale mieszka Pan w Sopocie, jednym z najpiękniejszych miast w Polsce. Siedzimy na pięknej werandzie, wokół książki i obrazy.
Gdybym miał nazwać to, co mam z życia w ładnym mieszkaniu, w ładnym miejscu, w ładnym mieście, to powiedziałbym, że się tym pasę; to pewien rodzaj pokarmu. Często wyjeżdżam, pracuję poza domem i zawsze cierpię z tego powodu. Kiedy otwierałem drzwi do moich poprzednich domów, zawsze było to związane z poczuciem potencjalnej sytości.
A czego był Pan syty?
Przede wszystkim chodzi chyba o zredukowanie niedosytu estetycznego. Kiedy wychodzę czy wyjeżdżam, na zewnątrz jest na ogół brzydziej. I mnie to męczy. Ale nie doszedłem jeszcze do tego, choć miałem taki pomysł, żeby zabierać stąd coś ze sobą i ozdabiać tymczasowe postoje. Pomyślałem sobie: „Boże, troszkę w tym przesady”.
To jest bardzo trudne do nazwania – to poczucie pasienia się czy sytości, które z tym się wiąże. Może to są jakieś kompensacje. Pierwsze lata życia spędziłem w dość tragicznym położeniu, wokół nie było nic pięknego.
A wtedy wiedział Pan, że gdzie indziej jest pięknie?
Wtedy nie. Dopiero kiedy świat się troszkę uspokoił, zobaczyłem, gdzie ja żyję, jakie to wszystko jest szkaradne. Ale to jest też kwestia indywidualnych ocen. Moja koleżanka, znakomita malarka, mówi: „Chłopie, ty masz gust”. Inna, historyk sztuki, twierdzi: „Ty nie masz gustu”.
Jeśli chodzi o wnętrze, w którym rozmawiamy, to świadomie zdecydowałem, że będą tu wisiały tylko obrazy przedstawiające kobiety. Nie trzymam wąsatych chłopów, nawet gdyby byli moimi protoplastami. Ale to taki kaprys, który jest spójny z moją ogólną myślą estetyczną – jestem przekonany, że kobiety są ładniejsze.
Może to wpływ badań psychologicznych? W końcu badaliście wygląd kobiet.
Też, ale nie tylko.
Matematycy mówią, że potrafią ocenić piękno równań i twierdzeń. I że te piękne są prawdziwe.
Ja bym powiedział, że oceniają najpierw prawdziwość, później urodę, bo w przeciwnym razie byłoby to nonsensowne. Ale rzeczywiście, moi przyjaciele matematycy mówią często o elegancji. Chodzi o pewne domknięcie struktury, dobrą kompozycję, ekonomiczność, o to, że niczego nie jest za dużo. Wszystko siedzi na swoim miejscu. W psychologii jest podobnie. Daniel Kahneman, noblista, jest wzorem takiej intelektualnej elegancji. Wymyślał tak proste rzeczy, a równocześnie tak nieprawdopodobnie płodne intelektualnie. Razem z Amosem Tverskym pokazali liczne ograniczenia racjonalności. Kiedy przed laty zapytano Kahnemana, dlaczego robi takie proste eksperymenty, odpowiedział: „Bo innych nie rozumiem”.
I to bardzo do mnie przemówiło. Dlaczego niektóre grafiki są tak zachwycające? Kulisiewicza czy Picassa? Dlatego, że ich prawie nie ma. Są skąpe i skondensowane zarazem.
To, co piękne, jesteśmy skłonni uważać równocześnie za dobre i prawdziwe.
Platońska triada – dobro, prawda, piękno – jest zmistyfikowana na wiele sposobów. Otóż w oryginale zostało powiedziane, że dobre jest to, co jest prawdziwe i piękne. Myślę, że to bardzo inspirujący pomysł, tylko czasem się boję, że w obiegu społecznym coraz mniej zastanawiamy się, czy coś jest prawdziwe, czy nieprawdziwe, a coraz bardziej zajmujemy się tym, czy się podoba. Z całej istoty triady zostaje tylko pospolita uroda.
Czy smak estetyczny, jak czytaliśmy u Herberta, pomaga odróżnić dobro od zła?
Te korelacje nie są zbyt oczywiste. Mój kolega jest udziałowcem izraelskiej firmy produkującej drony dla wojska. Oglądałem ich katalog. To są arcydzieła. Piękne jak kolibry, ale zarazem będące narzędziami zniszczenia. Niosą śmiercionośny ładunek i trafiają z ogromną dokładnością. To nie jest tak, że jak coś jest piękne, to natychmiast staje się dobre. I tu się pojawia podstawowa wątpliwość wobec Platona: czy to, na co patrzę, jest częścią kultury tworzenia, czy kultury niszczenia. Jeśli jest częścią kultury niszczenia, to żeby nie wiem jakie było piękne, w jakimś momencie wzbudzi strach i skłoni do ucieczki.
Piękno może być moralnie obojętne. I w większości przypadków tak jest. Ale piękne wytwory ludzkiego umysłu mogą być moralnie nieobojętne, służebne względem czegoś. Wtedy, w każdym razie dla mnie, jest też nieobojętne, czemu one służą.
Czy piękno nas zmienia?
Myślę, że tak, choć niełatwo to udowodnić. Ale popatrzmy na taki test: czy ludziom można ufać? Daliśmy badanym do wypełnienia prosty kwestionariusz zaufania społecznego, ale badania prowadziliśmy w dwóch miejscach. Pierwszym była śmierdząca, ohydna szatnia przy sali gimnastycznej. Drugim – czysty, ładnie urządzony pokoik: meble, obrazy, kwiaty. Wskaźniki zaufania społecznego w tej szatni były o wiele, wiele niższe! Wystarczyło zmienić kontekst, zapach, otoczenie. Nie sądziliśmy, że to aż tak działa.
Jest wiele danych, które mówią, że zmiana sytuacji sprawia, że w ludziach coś się zmienia. Sopot obchodził nie tak dawno stulecie istnienia i dostał pieniądze na remont 100 kamienic. Początkowo pomysł był taki, żeby wyremontować dwie ulice: Chopina i Monte Cassino. Tej propozycji, za co chylę czoła, sprzeciwił się prezydent Jacek Karnowski, który powiedział: „Wyremontujemy domy w różnych miejscach miasta”. To był początek zmiany. Dom po domu, po Sopocie rozchodzi się piękno.
Dbanie o to, jak jest dookoła, wpływa na to, jacy jesteśmy dla siebie nawzajem.
Dlatego zawsze marudziłem swoim pracodawcom, że uniwersytet nie może być tylko mądry, musi być także ładny. Nie można kształcić ludzi w warunkach prymitywnej brzydoty. Chcemy, by ludzie byli wrażliwi, a tego nie da się załatwić za pomocą: „wyobraź sobie, że”.
prof. Wiesław Łukaszewski:
Psycholog, wykładowca na Uniwersytecie SWPS w Sopocie, autor książek, m.in.: Wielkie pytania psychologii, Udręka życia i Wytrwałość w działaniu (wraz z Magdaleną Marszał-Wiśniewską).